Pride
Jesteśmy plemieniem wybranym, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem odkupionym.
Mocne, nie?
Gdyby różni wielobarwni (z przewagą czerwieni i/lub zieleni) pofatygowali się kiedyś do kościoła i usłyszeli tę prefację, pewnie zapowietrzyliby się z oburzenia: "Patrzcie tylko, jak ci nienażarci biskupi żądają dla siebie pokłonów! Toż to skandal! Siedzą w swoich złotych pałacach, popijają szampana, palą kubańskie cygara i jeszcze każą się nazywać narodem wybranym! A przecież katolicy to jedna wielka zakała ludzkości!". Dla takich właśnie osobników, co to informacje o świecie czerpią głównie z portali plotkarskich, ewentualnie z gazety, której "nie jest wszystko jedno", albo programu, w tytule którego najbardziej wymowny jest cudzysłów, Kościół katolicki zasługuje w najlepszym wypadku na zapomnienie, a w najgorszym - na starcie z powierzchni ziemi. Wolność i równość? Jak najbardziej, ale nie dla katolików. Swoboda wypowiedzi i kultu? Proszę bardzo, byle nie dla katolików. Szacunek wobec dziedzictwa kulturowego? Jasna sprawa, ale nie katolickiego. Otwarta przestrzeń publiczna? Czemu nie, tylko nie dla katolickich symboli. Katoli można co najwyżej tolerować, ale tylko jeśli ograniczą religię do sfery prywatnej.
Co więc - w ich rozumieniu - zasługuje na akceptację, a nawet afirmację? Oczywiście to, co urąga konserwatyzmowi, godności i zwykłemu zdrowemu rozsądkowi. Ci, którzy nawołują, by biskupi nie zaglądali im do łóżek, wychodzą na ulice, by zademonstrować to, co w tych łóżkach wyczyniają, podczas gdy bliscy im politycznie nowocześni asceci chętnie zaglądają innym do talerzy. Chcieliby, aby krzyże zastąpić sierpami, młotami, tęczami, piorunami lub ośmioma gwiazdkami, mniej lub bardziej świadomie robiąc tym samym miejsce dla półksiężyców. Tak, symbole są ważne, bo stanowią sztandary niesione na czele wojsk. Z tym, że ci, którzy twierdzą, że najważniejsza jest różnorodność, zapomnieli o tym, co wie każde dziecko w przedszkolu eksperymentujące z farbkami: zmieszanie wszystkich kolorów daje w efekcie brąz...
Cóż, jak to mówią: pokaż mi swoich wrogów, a powiem ci, kim jesteś. Jak to ujął św. Piotr: Wam zatem, którzy wierzycie, cześć. Dla tych zaś, co nie wierza, właśnie ten kamień, którzy odrzucili budowniczy, stał się głowicą węgła i kamieniem upadku, i skałą zgorszenia. Ci niepołuszni słowu, upadają (...). Te słowa pochodzą zresztą z tego samego listu, który zawiera cytat z początku niniejszego tekstu. Powyższy - niepełny i bardzo oględny - katalog nieprzyjaciół krzyża mógłby stanowić poważny argument na rzecz przystąpienia do Kościoła.
Ale tych argumentów jest zdecydowanie więcej. Można by mówić i pisać w nieskończoność o tym, że Kościół katolicki jest największą organizacją charytatywną na świecie i w jego historii. O tym, jak pod jego patronatem kwitła i nadal rozwija się nauka. O tym, ilu genialnych artystów tworzyło pod jego auspicjami. O tym, jak pod jego kierownictwem duchowym ukształtowała się idea honoru i rycerskości. O tym, że gdyby nie on, nie byłoby dzisiaj mowy o prawach człowieka lub ochronie mniejszości.
Jednak wymienione zasługi Kościoła są właściwie nie tyle powodem do dumy, ile owocem udzielonej mu łaski. Jakie to uderzające: otwierająca ten post prefacja podczas Mszy św. poprzedza triumfalny śpiew Święty, Święty, Święty Pan Bóg Zastępów... - te same słowa w wielu językach, na różnych kontynentach, czasem pod dachem skromnych, drewnianych świątynek, czasem wśród złota i marmuru wielkich katedr... A napisał je pewien galilejski rybak, nieuczony, prześladowany i przeczuwający bliską śmierć. Przywoływał w nich słowa skierowane do zbiega, który stał się przywódcą niewielkiego, wędrownego plemienia skazanego na tułaczkę po pustyni. A dzisiaj - tysiące lat później - my, katolicy (ponad miliard!), jesteśmy ich dziedzicami. Nadzieje patriarchów, przepowiadanie proroków, trudy apostołów, cierpienie męczenników, odwaga wyznawców, niezłomność dziewic, zasługi wszystkich świętych i pielgrzymowanie niezliczonych pokoleń skumulowały się w jeden zwycięski pochód, jedną procesję, której celem jest osiągnięcie dziedzictwa niezniszczalnego, niepokalanego i niewiędnącego. Czyż więc mamy zgadzać się, by nas, lud Bogu na własność przeznaczony, uciszano i zabraniano nam wychodzić na ulice naszych miast i wiosek z chorągwiami i feretronami? Mamy święte, nomen omen, prawo iść po drogach wysypanych kwieciem za naszym Królem chwały, jako zapowiedź dołączenia do białego orszaku w blaskach mocy.
Oczywiście fakt, iż jesteśmy dla Kościoła jak żywe kamienie (...), duchowa świątynia, by stanowić święte kapłaństwo, dla składania duchowych ofiar, stanowi nie tylko powód do dumy. Jest przede wszystkim zobowiązaniem. Świat oczekuje od nas, że będziemy przepraszać za to, że w ogóle żyjemy, a powinniśmy przepraszać za to, jak żyjemy, to znaczy za to, że jeszcze nie dorośliśmy do godnego odpłacenia za okazane nam przez Boga miłosierdzie - rzecz jasna, godnego w miarę naszych niewielkich, człowieczych możliwości. Nic nas jednak nie zwalnia z obowiązku wzrastania w posłuszeństwie, jak nauczał pierwszy papież: Nie stosujcie się do waszych dawniejszych żądz, gdy byliście nieświadomi, ale w całym postępowaniu stańcie się wy również świętymi na wzór Świętego, który was powołał. (…) z waszego, odziedziczonego po przodkach złego postępowania zostaliście wykupieni nie czymś przemijajacym, srebrem lub złotem, ale drogocenną krwią Chrystusa, jako baranka niepokalanego i bez zmazy.
Skoro więc Chrystus, którego świat pierwej znienawidził, wzywał, byśmy mieli odwagę, nie zamierzam rezygnować z udziału w procesji. A komu się to nie podoba, to może mi - za przeproszeniem - skoczyć.
Komentarze
Prześlij komentarz