Ryngs of Pała
Kiedy TE ogłosiło w 2017 r., że sprzedało prawa do adaptacji prozy Tolkiena, w Internecie zapanowały wielki gwar i podniecenie. Ja sama napaliłam się jak szczerbaty na suchary, mając nadzieję na wielki show. Super! Przecież Legendarium to nieprzebrany skarbiec opowieści, wątków, postaci i w ogóle wszystkiego, na co smaka narobił nam Jackson swoimi trylogiami, a skoro do walki o ten ssssskarb stanęli tacy giganci jak Amazon, Netflix i HBO, to efekt na pewno będzie zapierał dech w piersiach. Aż przebierałam nogami, jarając się perpektywą obejrzenia pięciu sezonów w Śródziemiu z efektami za miliard dolarów, które obiecał wyłożyć Jeff Bezos. Niestety z każdym tygodniem napływało coraz więcej przecieków i zapowiedzi, które budziły obawy nawet najbardziej tolerancyjnych tolkienistów i ringersów, stopniowo gasząc nadzieję na porządną produkcję. Studio Amazona początkowo bardzo oszczędnie wypuszczało informacje na temat produkcji (nawet tytuł serii - "Pierścienie Władzy" - został ogłoszony niedługo przed premierą), ograniczając się do opublikowania na fejsbukowym profilu mapy Śródziemia i Númenoru. Potem z wielkim entuzjazmem ogłosiło listę członków ekipy (m.in. J.A. Bayona, Belen Atienza, Bruce Richmond, Lindsey Weber, Ron Ames, Kate Hawley, Jason Smith), z których większość nie miała w portfolio prawie żadnego dorobku, ale ponieważ wśród nich znaleźli się John Howe, Howard Shore i Tom Shippey, fani twórczości Profesora jeszcze się łudzili, że serial da się uratować. Ale kiedy w 2020 r. - po serii co najmniej kontrowersyjnych decyzji dotyczących obsady - Shippeya wykopsali, a za nim z projektem pożegnali się także Bryan Cogman, Gene Kelly, Sharon Tal Yguado i Rick Heinrichs, na forach i w mediach społecznościowych coraz częściej pojawiały się słowa Jacksonowskiego Elronda: The list of out alies grows thin, a nawet It should be cast back into the fiery chasm from whence it came. Optymizmem nie napawa również zapowiedź, że wśród reżyserów drugiego sezonu znajdą się wyłącznie kobiety, co nie wróży dobrze, biorąc pod uwagę klęskę "Wiedźmina" produkcji Nefliksa. Może to dlatego Amazon zdecydował, że jeden sezon będzie składał się tylko z ośmiu, a nie - jak zdradził wcześniej Shippey - dwudziestu odcinków. Wygląda to na słuszną strategię (o ile można tak nazwać ucieczkę z pola walki), czego dowodem jest fakt, że chociaż 1 września 2022 r. pierwszy odcinek zdobył największą widownię w historii Prime Video, z następnego odcinka zrezygnowała jedna czwarta widzów, którzy woleli się przerzucić na "Ród Smoka" HBO.
Trudno się dziwić. Nawet gdyby chodziło o jakąś dowolną historyjkę, to widz miałby prawo oczekiwać choćby minimum staranności. Ale „Pierścienie Władzy” nie są dowolną historyjką. To nie "Xena", "Miecz prawdy", "Przygody Merlina" czy inna tandeta emitowana na TV Puls. Tym produkcjom można jeszcze wybaczyć niedociągnięcia, a nawet jawne olewanie warsztatu, i ocenić je - według szkolnej skali ocen - na, powiedzmy, trójkę plus albo chwilami czwórkę na szynach,>
ALE
poziom serialu Amazonu niewiele je przewyższa, czego wybaczyć nie sposób, skoro kosztował on okrągły miliard dolarów (gwoli ścisłości: amerykańskich, nie zimbabwiańskich). Czyżby inflacja była aż tak wysoka? Bezos wydał 250 mln dolarów jedynie na zakup praw do samej marki Tolkiena, nie korzystając prawie wcale z treści "WP" - to tak jakby kupił całą sieć MacDonald's tylko dla samego czerwono-żółtego logo, by potem sprzedawać klientom wyłącznie chleb z masłem. I nawet gdyby odliczyć tę kwotę, to - na pięć sezonów po osiem odcinków każdy - wychodzi 18 750 000 (słownie: osiemnaście milionów siedemset pięćdziesiąt tysięcy) za odcinek, czyli naprawdę ciężka kasa, która wsiąkła nie wiadomo gdzie, bo na pewno nie w produkt końcowy.
Szumnie zapowiadany udział Howarda Shore'a ograniczył się do skomponowania muzyki do czołówki, którą zresztą można obejrzeć dopiero od drugiego odcinka. Resztą zajął się Bear McCreary - poprawnie, ale nie jakoś wybitnie zachwycająco, chociaż chlubił się napisaniem aż (he, he) 15 nowych tematów muzycznych, które miały dorównywać sountrackowi do "Władcy...". Gdy ten kompozytor w ramach komentarza do produkcji oznajmił, że decyzja o włączeniu piosenki śpiewanej przez Poppy wynikała z szacunku dla Profesora i jego zamiłowania do muzyki, oberwał rykoszetem na fejsbuku od tolkienistów, którzy natychmiast zripostowali, że szacunek dla materiału źródłowego jest ostatnią rzeczą, o jaką można posądzić ekipę Bezosa.
To samo można powiedzieć o szacunku wobec widza. O ile w pierwszym odcinku dostajemy całkiem obiecującą scenę bitwy, to poza kilkunastoma sekundami niezłego CGI, poziom gwałtownie spada. Odpowiedzialny za efekty specjalne Jason Smith i ekpert od zdjęć Oscar Fama najwyraźniej olali sprawę: stąd badziewne animacje wargów albo płaskie, nienaturalne oświetlenie. Trochę lepiej wypadły plenery i scenografia, ale nie zawsze. Howe, jedna z najjaśniejszych gwiazd sztuki okołotolkienowskiej i czołowy conceptual artist ekipy Petera Jacksona, wypełnił jakieś czterdzieści szkicowników, próbując wymyślić jeszcze niesfilmowane obszary i epokę Ardy - IMO nie zawsze z dobrym skutkiem. Sceny w Lindonie i Eregionie, choć nie do końca zgodne z ustaloną przez Tolkiena geografią, wyglądają jeszcze całkiem ładnie za sprawą odniesień do Jacksonowskiego stylu architektury Rivendell dzięki koncepcji Ramseya Avery'ego. W jego wizji motywy quasi-gotyckie w otoczeniu elfów miały nawiązywać do ich miłości do natury.
Niestety jego wizje na temat krasnoludów, ludzi i hobbitów to zupełna pomyłka. Skrytykował koncepcję Morii z "Władcy Pierścieni" za, jego zdaniem, "szorstkie linie" i "gargantuiczne statuy", bo uważał, że jeśli ukaże "mniej surową" wersję Khazad-dûm, to odda jego chwałę z czasów, zanim krasnoludami owładnęła chciwość (facet chyba nie czytał nic z Legendarium...) - w efekcie królestwo krasnoludów wygląda na niedopracowane. Jeszcze gorszy skutek przyniosła jego praca nad Númenorem. Gość może i się starał, żeby zrobić na widzach wrażenie, ale heloł! Teoretycznie Annuminas u szczytu potęgi powinno przyćmić Minas Tirith w godzinie jego schyłku, ale każdy, kto oglądał "Powrót Króla", przyzna, że numenorejskie plenery z serialu - prezentowane z taką dumą w komentarzach z planu - ani się do niego nie umywają. Avery ponoć czerpał inspirację ze sztuki greckiej, egipskiej, bliskowschodniej i północnoafrykańskiej, z motywami nawiązującymi do morza i architektury Wenecji. Plan zdjęciowy miał 28000 m2 powierzchni, częściowo zbudowany z oryginalnych materiałów (jak rzymska zaprawa zmieszana z muszlami morskich mięczaków), a realizmu miały dodać żywe rośliny, owoce i kadzidło, które miały ułatwić aktorom wczucie się w role. Wszystko fajnie, tylko nawet jeśli aktorzy się wczuli, to widzowie raczej nie, bo jedyne, co widać na ekranie, to jakieś śródziemnomorskie miasto portowe średniej wielkości, z wetkniętym tu i ówdzie pomnikiem, wieżyczką, kolumnadą czy niby-meczetem dla lepszego (ale nie olśniewającego) efektu. Ale to jeszcze nic, bo ktoś włożył - z lepszym czy gorszym skutkiem - trochę pracy, by skonstruować scenografię wyspy, za to Tirharad i inne miejscówki Południa to po prostu kilka byle jak skleconych baraków, przy których nawet tymczasowe miasteczka z dykty na planie starych westernów wyglądają na wyrafinowane. Ja rozumiem, że mieszkańcom Southlands się nie przelewało, ale ich chałupy wyglądają nie ubogo, tylko niedbale. Jak widać, filmowcy nawet dziadostwo zrobili po dziadowsku. Najkomiczniej wygląda to wtedy, gdy widz powinien być najbardziej oczarowany, czyli z chwilą wypłynięcia numenorejskiej armady liczącej 3 (słownie: trzy) okręty, a także szarży mikroskopijnej kawalerii Edainów na wrogie oddziały Południa.Ktoś powie: no dobrze, ale przecież to tylko tło. Najważniejsi są bohaterowie, ich osobowość, uczucia i perypetie, co zresztą odzwierciedla jeden z teaserów, w którym aktorzy są ukazani na czarnym tle, by uwypuklić ich barwność (ehem, ehem) i niepowarzalność. Niby tak - w teorii. W praktyce mamy galerię postaci nieprzekonująco napisanych, chaotycznie prowadzonych i słabo zagranych, a w dodatku już na pierwszy rzut oka kiepsko zaprojektowanych. OK, wiem, że ciężko dorównać Richardowi Taylorowi, Ngili Dickson, Jasmine Watson, Danielowi Falconerowi, Warrenowi Mahy, Peterowi Lyonowi czy innym twórcom, którym pierwsza trylogia Jacksona zawdzięcza rozmach i artyzm, ale - na litość! - od czego Bezos zatrudnił Johna Howe'a i Kate Hawley, która projektowała kostiumy do "Hobbita"? Niedoróbki w "Pierścieniach Władzy" są wybitnie rażące nawet na najbardziej podstawowym poziomie, kiedy kamera robi zbliżenie na postać poddaną gorszej charakteryzacji niż telewizyjna pogodynka. Nawet ja, która nigdy nie byłam u fryzjera ani kosmetyczki, a makijaż nałożyłam może ze trzy razy w życiu, widzę odrosty Galadriel, prosaki Elronda, parchy Arondira i brwi Bronwyn namalowane flamastrem.
O dziwo, na tym tle korzystnie prezentują się orkowie, a mówiąc dokładniej: stosunkowo korzystnie. To nie wygenerowane cyfrowo potworki, ale prawdziwi aktorzy i statyści ucharakteryzowani lepiej niż w "Hobbicie" (ale to żadne osiągnięcie), za to gorzej niż we "Władcy..." - notabene starszym o dwadzieścia lat. Niestety ich kostiumy, czyli strzępy brudnych prześcieradeł, wyglądają jak ze szkolnego przedstawienia o duchach, chociaż gdzieniegdzie widać nieźle pomyślane stroje z wylinek wielkich gadów. Pomysłów jednak zabrakło w kwestii samego Mordoru czy też jego zalążka, chociaż północne dominium Saurona (trochę naśladujące lodową fortecę Jadis z "Opowieści z Narnii") dawało nadzieję na odpowiednio straszne, mroczne i potężne warownie, kazamaty, kuźnie i wylęgarnie wszelkiego plugawego pomiotu Władcy Ciemności. Nic z tego - orkowie z południa siedzą w jakichś nieszczelnych, obszarpanych namiotach, a znajomy widok popielnej pustyni z dymiącą Orodruiną, majaczącą w oddali, widzimy dopiero pod koniec sezonu, gdy słońce - dotychczas świecące wesoło nad głowami biednych goblinów - zostaje zasnute chmurą wulkanicznego pyłu w wyniku erupcji freatycznej (która zwykle pozostawia nie stożek, tylko wielką dziurę w ziemi, ewentualnie otoczoną wałem tufowym, ale nieścisłość w dziedzinie geologii to najmniejszy problem).
Jeśli chodzi o krasnoludów, to porównanie koncepcji „RoP” z „Hobbitem” wypada o tyle lepiej dla pierwszej, że – pomijając, hmmmmm, nadmiar pigmentu w skórze aktorów – zrezygnowano z ekstrawaganckich fryzur i dziwacznych bród na rzecz bardziej klasycznego wizerunku utrwalonego w high fantasy. Problem w tym, że prostota ubioru, w zamierzeniu mająca oddać twardy, nieugięty charakter tej rasy, przerodziła się w brzydotę, podkreślaną topornymi, geometrycznymi ozdobami i nieudolnie udrapowanymi kawałkami grubych tkanin. Durin IV, ze swoją rozwichrzoną brodą i sterczącą czupryną, przypomina Pana Kleksa, a jego ojciec, władca Khazad-dûm, nosi koronę w kształcie byle jak wyklepanych kolców.
Wcale nie lepiej jest w przypadku numenorejczyków. Kostiumy cywilów to nieudane imitacje strojów bizantyjskich i bliskowschodnich, właściwie nie uszyte, tylko jakoś upięte bez pomysłu czy techniki. W jednym z wywiadów J. Howe entuzjazmował się perspektywą odkrywania nowego świata, jakim jest okres II Ery dziejów Ardy, tabula rasa dla wyobraźni, polem do popisu w kreowaniu obrazów niekojarzących się z filmami Jacksona, które - jak sam mówił - przypominają "koniec jesieni", podczas gdy "RoP" to "wiosna i lato" Śródziemia. Chciał stworzyć detale "wiarygodnej, choć nieistniejącej kultury z innego czasu i innego świata", a motywem przewodnim uczynił związek Númenorejczyków z morzem. Problem w tym, że sam pomysł jest nawet niezły, ale to, co widać na ekranie, np. koralowce zdobiące (albo szpecące) głowę Míriel, przywodzi na myśl halloweenowe kostiumy kupione na promocji w Wallmarcie.
Jeszcze gorzej wypadła koncepcja pancerzy numenorejskich żołnierzy, mających naśladować rybie łuski, ale cienkie kirysy są tak wyklepane, że dosłownie każdy wygląda w nich, jakby miał nadwagę. I tu właściwie skończyły się pomysły na oryginalność, bo przeciętny przechodzień na ulicy w Númenorze niewiele różni się od statysty w dowolnym niskobudżetowym filmie historycznym, gdzie - dla obcięcia kosztów - kupuje się ubrania w popularnych sieciówkach. Może dlatego, tj. w celu odwrócenia uwagi widza, sukienkę Eärien zaprojektowano tak, by jak najbardziej uwypuklić bimbały, bo wygląda ona jak koszula nocna. Ta sama fundamentalna wada, czyli totalny brak przekonującego charakteru, kłuje w oczy w przypadku kostiumów mieszkańców Southlands. To nawet nie tyle kostiumy, co byle jakie łachmany, a "byle jakie" oznacza tu "brudne i pomięte, już na pierwszy rzut oka stworzone tylko do robienia wrażenia syfu, z pominięciem cech użytkowych".Syf charakteryzuje również całą rasę Harfootów odzianych w przepocone, zakurzone i ubłocone szmaty, niemożebnie ponaciągane, zetlałe i obszarpane. Widać, że projektanci to niepoprawne cepry, bo nie zdają sobie sprawy, że ubóstwo zupełnie nie jest równoznaczne z niedbałością. Ten, kto ma mało, tym bardziej będzie się starał, by ostatnią koszulę zachować w jednym kawałku. Tymczasem te ekranowe podróbki hobbitów wyglądają, jakby dopiero odzyskały przytomność po trzydniowej ostrej popijawie i właśnie chwiejnie wygrzebały się ze stogu siana, który służył im za tymczasowe legowisko. Efekt potęgują liście, gałązki, siano i inne śmieci na chybił-trafił wetknięte w rozczochrane włosy. Całość prezentuje się gorzej niż typowy bezdomny w Europie Wschodniej i zdecydowanie gorzej niż typowy uchodźca w Europie Zachodniej.
Ale najgorszym grzechem jest sposób, w jaki potraktowano elfów. Chyba w imię źle pojętej niezależności twórczej zrezygnowano z przyjętego kanonu strojów i fryzur, jaki upowszechnił się od czasów ekranizacji "Władcy..." z lat 2001-2003 w praktycznie wszystkich dziełach high fantasy, a nawet w produkcjach tak odległych, jak "Hell Boy - Złota Armia", gwiazdkowa edycja "College Humor" czy szekspirowski "Sen nocy letniej" w Teatrze Telewizji.
Wszyscy mamy w pamięci obraz długowłosych elfów w powłóczystych szatach, miękko spływających i powiewajacych przy każdym poruszeniu, co miało ozwierciedlać ich dostojeństwo i eteryczność, a koncepcję tę zawdzięczamy wyobraźni Alana Lee, który dołączył do ekipy Petera Jacksona w listopadzie 1997 r., a dwie dekady później stworzył ilustracje do książek Christophera Tolkiena. Syn Profesora pochwalił artystę za "głębokie wejrzenie w wewnętrzną naturę scen i wydarzeń" w scenerii Ardy, co chyba można uznać za rodzaj autoryzacji. Oczywiście, nie jest nigdzie powiedziane, że tylko Lee jest kanoniczny i nie można zaprojektować czegoś równie wartościowego. Tyle że ludzie od Bezosa temu wyzwaniu nie podołali. Wystarczy spojrzeć na zaczeski na żelu rodem z lat '80., źle skrojoną opończę Elronda, toporny outfit Gil-Galada, kolczugę Galadriel przystrojoną choinkowymi gwiazdkami, badziewne zbroje z blachy dla zasłużonych weteranów, drewniane kirysy strażników Southlands z Zielonym Człowiekiem z przodu... A nade wszystko: dlaczego, do jasnej Anielki, elfowie (których towarzysz Faramira w książkowych "Dwóch Wieżach" nazywa "cudownie pięknymi", a Galadriel w filmowej "Dużynie Pierścienia" - "nieśmiertelnymi, najpiękniejszymi ze wszystkich istot") są tacy brzydcy? I do tego starzy?Ten cały paździerz można by jeszcze od biedy tolerować, gdyby przynajmniej kreacje aktorów broniły się pod względem warsztatu (co było argumentem na korzyść ekranizacji „Hobbita”, którego używali jej miłośnicy). Problem w tym, że obsada w "RoP" to jakaś przypadkowa zbieranina, a casting przeprowadzano chyba na giełdzie pracy w pośredniaku. Już widzę te rozmowy kwalifikacyjne:
- Bry, ja ze zwrotem skierowania na prace społecznie użyteczne…
- To już nieaktualne, panie Zbyszku, teraz pójdzie pan na staż do serialu! Zagra pan samego Celebrimbora!
- Jakiego Brumburaka?! Ja żem miał iść na robotnika gospodarczego do wodociągów!
Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Celebrimbora odtwarza Charles Edwards, czyli facet o jaskrawo przeciętnej aparycji? Dlaczego najwyższym królem Noldorów w Śródziemiu uczyniono Benjamina Walkera, któremu nawet szpiczaste uszy nie nadadzą pozorów elfickości? Czemu Izmael Cruz Córdova, filmowy klawisz, sam wygląda, jakby wymagał nadzoru policji? Dlaczego Gandalf wygląda jak "menel spod Stokrotki" (copyright: mój siostrzeniec, Wojtuś)? Albo spójrzmy na Míriel, która - zgodnie z zamysłem Tolkiena - miała być "piękniejsza od srebra, pereł i kości słoniowej". Mogli przynajmniej wybrać aktorkę piękniejszą od agatu, hebanu i obsydianu, a zamiast tego obsadzili Cynthię Addai-Robinson. No cóż...
Ale największym błędem było powierzenie jednej z głównych ról Morfydd Clark, która zawdzięcza ten wybór chyba tylko występowi w antykatolickim horrorze psychologicznym "St. Maud". Jej Galadriel ma zawsze ten sam wyraz twarzy, czasami tylko lekko wytrzeszcza oczy na znak silnego wzburzenia, jak wtedy, gdy oświadcza: "We mnie jest burza" (skoro tak, to weź Stoperan czy coś...). A nie, wróć - dosłownie jeden raz się uśmiecha (może po to, by zbyt często nie eksponować protruzji górnych siekaczy?). W tej sytuacji zastanawiające jest, dlaczego tak często obserwujemy zbliżenia kamery na jej twarz. Clark przecież zdecydowanie nie jest urodziwa jak Michele Mercier w cyklu o markizie Angelice, wyrazista jak Charlize Theron jako Ravenna w "Królewnie Śnieżce" ani dostojna jak Cate Blanchett, czyli Jacksonowska Pani Lórien. Widz nie ma ochoty na nią patrzeć: ani na aktorkę, ani na zepsutą postać, i tylko trzyma kciuki, by ktoś ją wreszcie ubił. Z tolkienowskiej mądrej, potężnej, a zarazem czarującej władczyni elfów nie zostało nic. Scenarzyści serialu dopisali za to do jej życiorysu wydumane problemy psychiczne, traumę wojenną, obsesję na punkcie Saurona, sadyzm wobec orkowych jeńców, brak zdolności przywódczych i dyplomatycznych, upór imitujący niezłomność i bezustanny foch na cały świat. Widownia miała dostać spektakularny pokaz girl power, ale zamiast tego przez osiem odcinków musi męczyć się z irytującą, niezrównoważoną i niekompetentną blondynką, której Feanor ani Gimli na pewno nie poprosiliby o pukiel włosów. Gdyby chociaż pokazała się jako wojowniczka na miarę Tauriel (czyli postaci niepotrzebnej, ale przynajmniej wysportowanej), to jej kobiecą wersję toksycznej męskości można by usprawiedliwić koniecznością zawarcia w scenariuszu widowiskowych scen walki. Niestety Clark nie jest Jackie'm Chanem, oj nie jest...
Jedyną zaletą Clark jest to, że włada językiem walijskim, co ułatwia jej posługiwanie się Sindarinem. Tu muszę uczciwie przyznać, że w serialu wymowa dialogów w języku elfów jest zauważalnie lepsza niż w produkcjach PJ'a. Zresztą akcent pełni w "RoP" ważną rolę, bo podkreśla różnice rasowe. I kiedy elfowie mówią w języku Albionu, używają akcentu angielskiego, krasnoludowie - szkockiego, a Harfootowie - irlandzkiego (co, nawiasem mówiąc, wywołało protesty Irlandczyków oburzonych żerowaniem na obraźliwych stereotypach na ich temat). Temu samemu miały służyć "rasowe porzekadła" odwołujące się do poszczególnych kultur: elfickie "Wino zwycięstwa jest najsłodsze dla tych, którzy sfermentowali je w gorzkich doświadczeniach", krasnoludzkie "Nie ma zaufania pomiędzy młotem a skałą", numenorejskie "Przypływ może zatopić człowieka albo spłukać go do morza, a sztuczka opanowania prądu polega na wiedzy, w którą stronę popłynie" czy hobbickie (moje ulubione) "Nie sikaj do rzeki, bo nigdy nie wiesz, kiedy będziesz musiał napić się w dolnym jej biegu". Tylko tyle finezji potrafili z siebie wykrzesać scenarzyści, więc nie zaskakują inne językowe fuszerki, jak na przykład "OK" w ustach Isildura, Nori czy Theo.
Krótko mówiąc, serial jest słaby sam w sobie, co do czego zgodni są niezależni krytycy. Na przykład Roger Cheng z CNET stwierdził, że w najlepszym wypadku to poślednia wersja starego "WP", a w najgorszym - płaskie przynudzanie. Darren Franich z "Entertainment Weekly" nazwał go "katastrofą zrujnowanego potencjału, która złożyła nieskończone możliwości wspaniałego uniwersum na ołtarzu przechodzonego blockbustera". Równie złe wrażenie odniósł Stauart Heritage, który na łamach "The Guardian" skomentował słabą grę aktorską i dziadowskie efekty specjalne. Gdy w listopadzie 2022 r. ten sam „The Guardian” doniósł, że po produkcji serialu zostało ponad 14 ton śmieci (chociaż podobno wszystko miało się odbywać bardzo ekologicznie i wegańsko), najbardziej oczywisty komentarz brzmiał: "14 ton i 8 odcinków śmieci".
Rzecz jasna, nie jest to pierwsza kiepska ekranizacja, ale o ile produkcje i plany z lat '50., '60. i '70. były jak skok na główkę do suchego basenu, bo nikomu normalnemu wówczas się nie śniło, by tolkienowskie uniwersum przenieść na ekran, to przecież kinematografia poszła do przodu. W 1978 r. Ralph Bakshi wyłożył na stworzenie adaptacji połowy "Władcy Pierścieni" tylko 4 mln dolarów i skończyło się to porażką. Bezos na własną porażkę wydał miliard. A kto w międzyczasie zarobił ponad miliard, inwestując niecałe 300 mln? Niejaki Peter Jackson.To nie jest tak, że jego produkcje są nieskazitelne. Co to, to nie! Jednak jestem mu wdzięczna, że miał odwagę podjąć się karkołomnego zadania i nie ustawał w wysiłkach, by doprowadzić je do końca. Odkąd "WP" wszedł na ekran, nic nie jest już takie samo, bo przez jego pryzmat patrzy się na każdą następną adaptację z gatunku fantasy, i to nie tylko Tolkiena, co potwierdzają nie tylko zagorzali ringersi. Dlatego Bezos nie może liczyć na taryfę ulgową, jak twórcy radzieckiego "Хо́ббитa", których nie stać było na efekty specjalne lepsze niż szmaciane kukiełki na sznurku, bo to nie do nich będzie porównywany Amazon, tylko do Pidżeja właśnie. Bezos musiał zdawać sobie z tego sprawę, a jednak - pomimo propozycji w 2018 r. - nie uczynił go członkiem zespołu (ponoć na życzenie TE), chociaż nie odmówił przyjęcia od studia New Line Cinema niewykorzystanych materiałów, które miały stanowić formę kontynuacji dizajnu z poprzednich trylogii. Pokazanie Jacksonowi drzwi było dziwną decyzją, zważywszy, że gdy w 2017 r. Tolkien Estate ogłosiło, że cena wywoławcza za prawa do ekranizacji ma wynosić 200 mln dolarów, do walki o nie stanęli najważniejsi gracze w branży. Bezos chciał stworzyć własną „Grę o tron”, by dorównać HBO, więc postanowił wykorzystać sprawdzony scenariusz i zrobić remake "Władcy...", na co nie przystało TE, które nie wyraziło zgody również na propozycję Netfliksa, by opowiedzieć historię Gandalfa lub Aragorna. Odcinanie kuponów wydawało się dobrą strategią, bo dawało nadzieję na zarobienie paru groszy na nostalgii dorosłych już fanów, którzy z rozrzewnieniem wspominają swój młodzieńczy zachwyt, przeżywany na kinowym fotelu na widok epickiej wyprawy Froda i Drużyny.
Sęk w tym, że nie da się wejść do tej samej rzeki, co potwierdza zresztą np. Bernard Hill (czyli Théoden), który uważa, że tolkienowska franczyza powinna była się skończyć już po „WP”, i który oświadczył, że nie ma zamiaru oglądać „RoP” (jak je określił, "maszynki do robienia pieniędzy").O ile Jacksonowski "Hobbit" razi wtórnością i niepotrzebnym rozwlekaniem opowieści, to nie można odmówić mu rozmachu, rzetelności ani dbałości o szczegóły. Tymczasem "RoP" stanowi chaotyczny konglomerat motywów z "Władcy...", które dobrze się sprzedawały 20 lat temu, ale dzisiaj wyglądają nie jak reaktywacja ani oddanie hołdu klasyce, ani nawet nie pastisz, ale wręcz parodia.
Mamy więc na samym wstępie intro z niby-elficką muzyką i głosem Galadriel, która mówi: "Nic nie jest złe na początku" (jakby ostrzegając widza, co czeka go w następnych minutach i godzinach). Dalej jest widowiskowa bitwa elfów z orkami jak u podnóża Amon Amarh w prologu "FotR". Urodzinową przemowę Bilba ma naśladować pogadanka Sadoka do Harfootów. Wymarsz numenorejskich żołnierzy jest kopią wymarszu Faramira z Minas Tirith. Mapa Śródziemia ze szlakiem wędrówek pseudo-hobbitów (przy wtórze piosenki Poppy) jest zerżnięta z "FotR" i "RotK". Scena, w której Galadriel i Theo chowają się przed orkami, ma przypominać obraz Froda & Co. ukrywających się przed Nazgulem, a "What is it? What do you smell?" z ust orka to powtórzenie dialogu z początku "TTT", gdzie urukowie wyczuwają zapach Trzech Łowców na tropie porwanych Merry'ego i Pippina. To nie jedyny cytat, bo już w pierwszym odcinku słyszymy o "strange creatures beyond count" jak w filmowym "Concernig hobbits", komendę "Noro lim!" wydaną do kona przez Galadriel na wzór Arwen albo słowa matczynej pociechy Bronwyn "In the end this shadow is but a small and passing thing. There is light and high beauty forever beyond its reach", wypowiedziane przez Sama w Mordorze. Mamy wątek z chorą fascynacją rękojeścią miecza, czyli kalkę Narsila i trującej mocy Pierścienia. Mamy jakichś typów dźwigających poroże Megaloceros giganteus, czyli wierzchowca Thranduila. Mamy Halbranda, który udaje króla na wygnaniu (nie wiadomo, po co - chyba tylko dla skojarzenia z Obieżyświatem). Mamy starą ksiegę Sadoka, jakby nawiązujacą do pamiętnika Bilba. Mamy hobbitów, Gandalfa, uruka, balroga, mithril, mallorn, a nawet gościnny występ Jeda Brophy'ego (jako orka o imieniu Vrath), który w "WP" grał już 2 razy orka, raz elfa, raz Nazgula i raz jeźdźca Rohanu. W "Hobbicie" zagrał krasnoluda Noriego, co Bezos, być może, też chciał skopiować, skoro jednej z bohaterek nadał imię "Nori", co jest skrótem od "Elanor" (choć nie ma żadnego wyjaśnienia, skąd imię pochodzenia efickiego). Postać Nori, jako towarzyszki Gandalfa, wygląda na powtórkę z Bilba i Froda, których czarodziej zmotywował do wędrówek.Niestety nie można nazwać tych klisz udanymi, a chociaż każda kolejna wygląda coraz żałośniej, scenarzyści parli naprzód z uporem godnym lepszej sprawy. A lepszą sprawą byłoby bez wątpienia podążanie za oryginałem - ale książkowym.
W 1985 r. Michael Eisner i Jymn Magon wpadli na beznadziejny pomysł stworzenia kreskówki o przygodach żelatynowych słodyczy w świecie heroic fantasy. Pomysł był od czapy, ale zrealizowali go tak, że wyszły kultowe „Gumisie”, uwielbiane przez pokolenia dzieciaków. Bezos - na odwrót. Gdyby mu się chciało, to pomimo strajku scenarzystów (ewidentnie trwającego nieprzerwanie od 05.11.2007 r. po dzień dzisiejszy), znalazłby kogoś, kto nawet opowieść o, dajmy na to, walecznej Zofii, która z pomocą króla Zygmunta, regentki Zenobii, uczonego Zenona i kowala Zbigniewa rusza w bój ze złowrogim Zygfrydem, władcą Zelandii, dałby radę przedstawić w zajmujący sposób. Tymczasem Bezos miał przed sobą właściwie gotowy scenariusz. Gdyby dosypał jeszcze parę milionów, mógłby kupić prawo do ekranizacji "Akallabeth", którego treść nadaje się na serial wszechczasów. Mógłby mieć wszystko: monumentalną scenerię Númenoru, grozę Mordoru, olśniewajacą armadę, wielotysięczne armie, sceny batalistyczne, globalny kataklizm, dworskie intrygi, przemiany społeczne, walkę o władzę, narastający suspens, zasadzki, pościgi, próbę lojalności, desperację, nadzieję, męstwo, zdradę i przede wszystkim galerię wyrazistych, po szekspirowsku tragicznych postaci z Isildurem na czele.
Tę epicką opowieść wystarczyło tylko rozpisać na role, a tworzenie strony wizualnej i muzycznej powierzyć sprawdzonym ekspertom z NLC. Tylko tyle. A co dostaliśmy? Dialogi gorsze niż w "Magnatach i czarodziejach", a kostiumy gorsze niż w "Koronie królów". Jak do tego doszło, nie wiem. Przecież Tolkien Estate miało się zgodzić na sprzedaż praw autorskich pod warunkiem, że zachowają prawo do decydowania w najważniejszych kwestiach kreatywnych, nad czym miał czuwać wnuk Profesora, Simon, który wcześniej krytycznie wyrażał się o produkcjach Jacksona. Innym strażnikiem spuścizny pisarza był Tom Shippey, jeden z czołowych jego biografów. Kiedy go zabrakło, scenarzyści: J.D. Payne, Patrick McKay, Gennifer Hutchison, Jason Cahill, Justin Doble, Stephany Folsom, Justin Doble i Nicholas Adams odwrócili się od twórczości Tolkiena. Nawet gorzej: porzucili jakąkolwiek spójną narrację.
Co właściwie Sauron robił na środku morza? Czekał, aż dokładnie w tym miejscu będzie przepływać Galadriel, mistrzyni planety w stylu klasycznym? Dlaczego chciał ułożyć sobie życie w Númenorze? Dlaczego go opuścił? Dlaczego udawał dziedzica królewskiej dynastii Poludnia? Dlaczego się z tym ukrywał? Dlaczego zrezygnowano z wersji z Annatarem? Skąd pomysł z upadkiem Gandalfa na główkę? Dlaczego z Pharazona zrobiono jakiegoś trybuna ludowego, który podburza numenorejskie związki zawodowe przeciwko elfom? Dlaczego tak zmarnowano tę postać? Kim właściwie były te białe upiory, których przywódczyni wygląda jak Eminem? Czemu - ni z tego, ni z owego - elfowie zaczynają się starzeć? Czemu lekarstwem na to ma być mithril? Po co Harfootowie migrują, zamiast się osiedlić? Po co w ogóle pojawiają się w scenariuszu? Nie mamy odpowiedzi na te pytania, za to możemy się domyślić, skąd się wzięły inne, co najmniej równie niepotrzebne i wymuszone wątki. Widz ma wczuwać się w rozterki i emocje samotnej matki, Bronwyn, i jej syna, Theo, zazdrosnego o nią, gdy widuje się z Arondirem. Ma odnajdywać się w roli Isildura, nastolatka buntującego się przeciw surowemu ojcu, Elendilowi. Ma współczuć rodzinie Brandyfootów, gdy borykają się z głodem, zagrożeniem i kalectwem Largo. Ma wzruszać się rodzinnym szczęściem zadziornego Durina i rezolutnej Disy... Te wątki służą tylko jako pretekst do zupełnie nieadekwatnego mieszania prozy życia z fantastyką, by od czasu do czasu by wcisnąć na siłę morały jak z amerykańskiego kina familijnego z lat '80. i '90. w stylu "Dzien za dniem" albo "Pelnej chaty". Dlatego w dialogach co drugie zdanie brzmi jak chińskie przysłowie w stylu Glutomira z "Biomutanta", aforyzmy Coelho za dychę, coś w rodzaju: "Przyjaźń jest ważniejsza niż osobisty sukces", "Przebaczenie goi rany", "Zaufanie jest wielkim skarbem", "Pozwól dzieciom na odrobinę niezależności".
Gdy wyciekła informacja o zatrudnieniu Jennifer Ward-Lealand na stanowisku "koordynatora intymności", na co tolkieniści zareagowali oburzeniem, obawiając się, że serial pójdzie drogą "Gry o tron" pełnej golizny i wulgarności, showrunnerzy pospieszyli z zapewnieniem, iż "RoP" ma być "przyjazny rodzinie, ciepły i optymisyczny". Ciekawa deklaracja, biorąc pod uwagę, że Amazon wypuścił również "Invincible" i "Vox Machina", czyli kreskówki dla... trudno powiedzieć, kogo. Z jednej strony, wizualnie pasują do gustu nastolatków, a moralizatorsko do dzieci z podstawówki, a z drugiej strony - obecna w nich brutalność i wulgarność mogą niekiedy odstręczyć nawet dorosłych. Co więcej, Payne i McKay oświadczyli, że "nie chcą podlegać wpływom bieżącej polityki, a zamiast tego aspirują do przedstawienia zawsze aktualnej opowieści, zgodnej z zamiarem Tolkiena". Mam jednak przypuszczenie graniczące z pewnością, że Profesor byłby jak najdalszy od agendy Amazonu. W jego twórczości znajdujemy wielką pochwałę konserwatyzmu, patriotyzmu, rozsądku, wierności i zdrowej miłości. Tymczasem "RoP" aż ocieka woke'izmem: ekologiczny ekstremizm elfów (jak w przypadku Arondira przepraszającego drzewo); wymachująca mieczem i niepomna na los męża Galadriel jako archetyp silnej, niezależnej kobiety; regentka Míriel jako czarna, niepełnosprawna kobieta na kierowniczym stanowisku; no i oczywiście obowiązkowa racial diversity w obrębie każdej odmiany hominidów, oprócz orków i upiorów, które rzecz jasna, wszystkie muszą być białe.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że nie tylko zmarnowano mnóstwo pieniędzy i potencjał na świetną adaptację, ale prawdopodobnie nauczono laików omijać Tolkiena szerokim łukiem. Więc gdybym miała ekipie Bezosa wystawić za to dzieło ocenę jak w szkole, to byłaby to
PAŁA.


























Komentarze
Prześlij komentarz