Totalna magia II
Thorbjorn, syn Einara, przełknął ostatnią łyżkę kaszy i otarł wąsy wierzchem dłoni. Kiedy zobaczył na niej tłusty ślad, odruchowo wytarł ją w koszulę i natychmiast tego pożałował. To była nowa koszula - utkana wprawdzie ze zwykłego lnu, ale wydał na nią ponad trzy stówy. Zastanowił się, czy da radę usunąć plamę zwykłym proszkiem do prania, bo wybielacz mógł zniszczyć naturalne włókna. Takie myśli krążyły mu po głowie, bo Thornbjorn tak naprawdę nazywał się Maciek i przyjechał na Festiwal Słowian i Wikingów na wyspie Wolin. Jeździł tam co roku, by wraz z innymi miłośnikami historii choć na jeden weekend uciec z dwudziestego pierwszego wieku. Lubił wymachiać toporem, wrzeszcząc: "Odyn!!! Odyn!!!" (na co ekipa rekonstruktorów odtwarzających drużynę słowiańskich wojów odpowiadała własnym bojowym okrzykiem: "Wasze matki golą klatki!"), ale kochał nie tylko to, co kojarzyło się z wojną. Uwielbiał kaszę ze smalcem, czarny chleb, mętne piwo kraftowe, odzież z lnu i skóry, pergamin i gęsie pióra, guziki ze zwierzęcych kości, drewniane sztućce, gliniane naczynia - słowem: wszystko, co pochodziło z dawnych, to znaczy - w jego wyobrażeniu - magicznych, romantycznych czasów.
Tymczasem prawdziwy Thorbjorn, syn Einara, czyli autentyczny Wiking żyjący osiemset lat temu, jadł kaszę każdego dnia i miał jej serdecznie dość. Miał powyżej uszu lnu, którego zagniecenia wrzynały mu się w skórę wokół szyi jak rzemienie. Nie mógł już wytrzymać kierpców, które ciągle musiał łatać, a kiedy przemokły, śmierdziały tak niemiłosiernie, że psy wyły, kiedy przechodził obok. Nienawidził jałowej, kamienistej ziemi, równie zimnej, brzydkiej i bezpłodnej jak Thrymhilda, jego żona. Miał dość lodowatego morza, które pochłonęło tylu jego braci... Nabrał drewnianą łyżką resztkę kaszy z glinianej miski, wepchnął do paszczy, przeżuł, czując, jak plewy kłują go w dziąsła, przełknął i otarł wąsy wierzchem spracowanej dłoni. Wytarł ją w koszulę, która i tak już nie mogła być brudniejsza, spojrzał w posępne niebo zasnute szarymi chmurami i westchnął. Przygniatało go uczucie, że jego życie nigdy się nie zmieni i pozostanie beznadziejnie monotonne. Co więcej, był pewien, że cały świat będzie trwał w nieustannej, przepełnionej bezcelowym trudem codzienności, a kiedy wreszcie nastąpi Ragnarok, śmiertelni powitają go z ulgą.
Thorbjorn nie miał czasu na zbyt długi fajrant. Wstał z wysiłkiem i pokuśtykał w stronę niewielkiego poletka za swą chatą, które musiał oczyścić z kamieni, by zasadzić na nim kapustę, jeśli chciał przetrwać zimę. Był jednym z nielicznych mężczyzn, jacy pozostali w wiosce o tej porze roku - nieobecni wypływali długimi łodziami na wyprawy łupieżcze. Thorbjorn nie mógł im towarzyszyć, bo już w trakcie pierwszego wypadu został ranny w nogę i do dziś poważnie utykał. Nieraz żałował, że nie zginął tamtego dnia, że nie wziął w ramiona jakiejś biuściastej Walkirii, że nie zasiadł do wiecznej uczty z bohaterami w Walhalli...
Tak rozmyślając, harował do zmierzchu, po czym powlókł się do domu, zbyt zmęczony, by jeść, padł na zapchlone wyrko i natychmiast zasnął. Śniło mu się, że w jednej chwili przeniósł się w odległą przyszłość, która zdumiewała bardziej niż najbardziej fantastyczne opowieści o smokach, czarodziejach i zaklętych skarbach. Ujrzał miasta pełne szklanych wież wysokich jak góry i lśniących wewnętrznym blaskiem, a u ich stóp ludzi w żelaznych pojazdach, mknących szybciej niż wiatr, a poruszanych nie siłą koni, lecz płynnym ogniem wydobywanym spod ziemi. Zadarł głowę i zobaczył jeszcze cudowniejsze pojazdy, które przemierzały niebo jak olbrzymie ptaki. Opuścił wzrok i przyjrzał się tłumowi ludzi idących u stóp wież niczym rzeka uwięziona między ścianami kanionu. Prawie każdy z mieszkańców tego baśniowego miasta wpatrywał się uważnie w małe, płaskie pudełko mieniące się kolorami. Thornbjorn - wszechwiedzący, jak to zwykle bywa w snach - był świadom, że każde z tych pudełek zawiera niemal całą wiedzę zgromadzoną przez ludzkość w ciągu wieków. Kiedy przyszło mu do głowy, że nie ma chyba króla dość bogatego, by kupić jeden z takich skarbów, spłynęła na niego wiedza, że ci ludzie zarabiają na życie w niewyobrażalny sposób - przez trzecią część doby siedzą i patrzą na znaczki przesuwające się w błyszczacych pudłach. Dzięki temu każdego z nich było stać na to, by odziewać się w tkaniny barwne jak tęcza i cienkie jak skrzydła motyla, a sprowadzane z krain tak odległych, że kiedy wstawało nad nimi słońce, nad resztą świata trwała jeszcze noc - a jednak najbogatsi ubierali się w łachmany. Kolejnym dziwem była strawa: zwykli ludzie kosztowali przysmaków słodkich jak miód, a dostarczanych drogami ziemskimi, wodnymi i powietrznymi z krajów, gdzie słońce kładzie się na spoczynek - a jednak słono płacili za to, by schudnąć...
Kiedy rankiem Thornbjorn opowiedział sen żonie, ta tylko prychnęła:
- Aleś wymyślił! Żryj szybciej tę kaszę, bo do jutra się zaśmierdnie.
- Już śmierdzi - mruknął Thornbjorn pod nosem - trzeba było dać psu.
- Pies nie chciał. Daj ją swoim wyśnionym cudakom, może oni się skuszą? - zakpiła Thrymhilda i zaniosła się skrzekliwym śmiechem.
Gdyby Maciek mógł usłyszeć ten śmiech, zmieniłby zdanie na temat kobiet zamieszkujacych średniowieczną Skandynawię. Thrymhilda w niczym nie przypominała Lagerthy z serialu "Wikingowie" ani zaludniających komiksy ponętnych wojowniczek uzbrojonych w fikuśne miecze, rogate hełmy i zbroje złożone jedynie z naramienników, zarękawi i bardzo, ale to bardzo skąpych napierśników. Ale dla Maćka serial, komiks i konwent stanowiły świat prawdziwszy (a w każdym razie bardziej znośny) niż jego własne życie. On – random i nołnejm - święcie wierzył, że pojawił się na świecie przez przypadek, a kiedy umrze, świat nie odczuje różnicy. Dzień za dniem upływał mu w gorzkiej monotonii, bez zmiany, bez celu, bez magii i przygody. Był tylko zwykłym Maćkiem. Nie to, co śmiali odkrywcy, słynni wodzowie, bohaterscy żołnierze, śmiertelnie niebezpieczni szpiedzy. Ich historie miały znaczenie. Miały obiecujący początek i chwalebny koniec, a przede wszystkim miały sens. To były prawdziwie zajmujące opowieści, a nawet Opowieści.
A czy Ciebie dopadły kiedyś podobne odczucia? Czy zastanawiałeś się kiedyś nad opowieścią Twojego życia? Spoglądasz wstecz na swoją przeszłość i nie wiesz, skąd wyruszyłeś; spoglądasz w przyszłość i nie widzisz, dokąd prowadzi droga - albo nie widzisz samej drogi. A jednak każda sekunda aż wibruje od ukrytego w niej potencjału. Każde miejsce może stać się scenografią dla wiekopomnego czynu. W tej chwili jeszcze tego nie przeczuwasz, ale - kto wie? - może Twoja biografia stanie się kiedyś trzymjącym w napięciu bestsellerem. Może to, co uważasz za śmiertelnie nudną rutynę, jest tylko prologiem legendy? Spróbuj przećwiczyć swoją wyobraźnię i opisz siebie językiem narratora, na przykład w ten sposób:
Adam wracał z pracy tą samą trasą, co zawsze. Ta sama linia, ten sam autobus, te same przystanki. Tylko dziury w jezdni coraz głębsze, a ludzie coraz brzydsi. Nagle, kiedy gapił się przez brudną szybę, jego wzrok przykuł jakiś ruch: to pod zadaszenie wiaty przystankowej po drugiej stronie ulicy wchodziła jakaś dziewczyna, składając parasol. Serce Adama zabiło szybciej. "Czy to naprawdę ona?", przemknęło mu przez myśl. Ta sama sylwetka, fryzura, ruchy... "Odwróć się, odwróć się teraz!", ponaglał bezgłośnie dziewczynę, chcąc zobaczyć jej twarz, by przekonać się, że widzi tę, którą opuścił dawno temu, czego do dziś gorzko żałował. "Nie, to nie ona", stwierdził, gdy zwróciła twarz w jego stronę. Autobus pomknął dalej zgodnie z wyznaczoną trasą, ale myśli Adama pobiegły innym torem. Zastanawiał się przez chwilę, a potem wyjął telefon z kieszeni. Odszukał jej imię na liście kontaktów. Wcisnął przycisk połączenia. Wstrzymał oddech - jeden sygnał, drugi, trzeci... Już miał się rozłączyć, gdy usłyszał: "Słucham"...
Albo:
Bartek kolejny raz kliknął "Wyślij". Tylko dzisiaj wysłał już jedenaście maili w odpowiedzi na oferty pracy, które znalazł w Internecie. Przygotował kilka wersji listu motywacyjnego i CV - inne dla pracy biurowej, inne dla fizycznej, inne dla chyba nie do końca legalnej. Było mu wszystko jedno. Był gotów tyrać jak zwykły robol, byle nie wrócić do grajdołu, który właśnie opuścił. Szef okazał się psubratem i do tego złodziejem, a jego podwładni nie byli lepsi. Kiedy rzucił wypowiedzenie na biurko tego buca, miał niewymowną satysfakcję, widząc, jak szczęka mu opada. Kiedy szef odzyskał mowę, od razu się zapluł: "Co ty sobie wyobrażasz?! Zaraz koniec miesiąca, tyle zleceń jeszcze nietkniętych, co ja powiem kontrahentom?!". Bartek uśmiechnął się z okrutną słodyczą: "To już nie mój problem. Nara!", odwrócił się na pięcie i wyszedł z biura, pogwizdując wesoło. To była ta jedna, jedyna chwila triumfu. Ale czas płynął, a oszczędności topniały, pożerane przez czynsz, media i raty. Dlatego Bartek ślęczał przed ekranem laptopa i słał maile jednego za drugim. Na dzisiaj miał już dość i zamierzał właśnie zamknąć okno przeglądarki, by otworzyć stronkę z memami, gdy jego uwagę zwróciła jeszcze jedna oferta pracy. Gdy się z nią zapoznał, był nieco... Zaskoczony? Zaintrygowany? Nieufny? Zawahał się przez moment. "A co mi tam", mruknął i wysłał CV na wskazany adres mailowy. Nie wiedział, że ta chwila zmieni jego życie na zawsze...
Albo:
Cela cieszyła się, że jest sama. Klęczała przed Najświętszym Sakramentem w maleńkiej kaplicy adoracji, a ponieważ urządzono ją w kruchcie świątyni, nie można było się schować przed wzrokiem wchodzących do kościoła. A Celi zależało na tym, by nikt nie oglądał, jak po jej policzkach niepowstrzymanie płyną gorzkie łzy. Czuła się pusta, niechciana i zupełnie niepotrzebna. Niejeden raz zastanawiała się, czy ktokolwiek zauważyłby jej zniknięcie. Może kadrowa, gazownia, elektrownia albo skarbówka. Albo sąsiedzi, którzy po paru dniach poczuliby trupi odór. Albo jakiś wędkarz, który odkryłby jej spuchnięte zwłoki zaplątane wśród szuwarów. Albo maszynista pociągu, który miałby przez nią kłopoty, kiedy musiałby się tłumaczyć przed policją, dlaczego zaczął zbyt późno hamować... Zasłużyłaby sobie przynajmniej na kilka słów na pasku telewizji informacyjnej (ale tylko lokalnego wydania) i może sekundę zainteresowania ze strony przechodniów czytających jej klepsydrę: "Celestyna? Pierwsze słyszę. Jakie cudaczne imię!"... Kiedy dziewczyna sięgnęła do torebki, by wyjąć chusteczki jednorazowe, jej wzrok padł na szeregi małych, mosiężnych tabliczek przyśrubowanych do ławek, klęczników i ścian wokół niszy mieszczącej monstrancję. Były to skromne wota wiernych: "Dzięki Ci, Jezu, za ocalenie syna. Elżbieta", "Dziękuję za udaną operację. Andrzej", "Dziękuję za zdanie matury. Jan", "Dzięki Ci za wszystkie łaski. Anna"... Wśród nich znajdowała się i ta: "Dziękujemy za narodziny córeczki, Celestynki. Wdzięczni rodzice". Łzy, które znów popłynęły obficie z oczu dziewczyny, miały już słodki smak...
Albo:
Dominik nie wiedział, co chce robić w życiu. Zdał maturę, wiedząc ze stuprocentową pewnością, że ani "Pan Tadeusz", ani wojna peloponeska, ani trygonometria nie dadzą mu złamanego grosza. Wybrał naukę w liceum ogólnokształcącym dlatego, że liczył na jakąś inspirację. A nuż w jakimś przedmiocie będzie na tyle dobry, że pewnego dnia zawoła: "Eureka! Już wiem, jaki kierunek studiów wybiorę!"? Ale nic z tego - nie był niczym dobry. Nie był też jakoś bardzo słaby. Uczył się jako-tako, wyniki miał średnie i może nawet osiągnąłby to i owo, ale - zupełnie zwyczajnie i po prostu - mu się nie chciało. W miarę upływu lat narastało w nim przekonanie, że nie warto się szarpać tylko po to, by rodzice mogli chwalić się zdolnym synalkiem przed znajomymi. Kiedy skończy szkołę, będzie prawdopodobnie imał się jakiejś chałtury, czyli, jak to się ładnie nazywa, "pracy dorywczej" i jakoś prześlizgiwał się od pierwszego do pierwszego. Założeniem rodziny - a co dopiero emeryturą - w ogóle nie zaprzątał sobie głowy. Na razie liczy się tu i teraz. Nie musi zakuwać przed sprawdzianem ani mówić "dzień dobry" starym prukwom, może za to spać do południa i chodzić tam, gdzie chce. Z tą myślą szedł sobie niespiesznie, ciesząc się majowym słońcem, a ze słuchawek płynęły słowa piosenki: "I ain't happy, I'm feeling glad / I got sunshine in a bag / I'm useless but not for long / The future is coming on...". I - jakby w odpowiedzi na nie - zza rogu wyłonił się jakiś chłopak, na oko niewiele starszy od Dominika. Nie było w nim nic szczególnego, oprócz tego, że nosił mundur. Dominik uśmiechnął się pod nosem, ale kpiący grymas zaraz zniknął z jego ust, bo w tym momencie nowa myśl zakiełkowała w jego głowie...
Albo:
......................................... (tu wpisz swoje imię) doczytał wpis do końca i odchylił się na fotelu, zamyślony. Zerknął na zegarek, zamknął przeglądarkę i wyłączył komputer. Wstał, założył kurtkę, sprawdził, czy ma w kieszeni klucze i telefon, i wyszedł z mieszkania. Zamknął drzwi i zszedł po schodach, a wtedy...
Komentarze
Prześlij komentarz