250 baniek

250 mln dolarów. Tyle Amazon zapłacił za prawo do ekranizacji "Pierścieni Władzy". To prawie tyle, ile wyniosły koszty produkcji kultowej trylogii Jacksona, i - jeśli wierzyć plotkom - jedna piąta kasy, którą w sumie Bezos planuje wydać na całe przedsięwzięcie.

Można by sądzić, że skoro szef Amazona był gotów wydać ćwierć miliarda dolców, musiał naprawdę wysoko cenić to, co kupuje. Pierwsze doniesienia zdawały się to potwierdzać. Kontrolowane przecieki o zaangażowaniu Shippeya, Howe'a i Shore'a dawały nadzieję, że świat Śródziemia zostanie wiernie odwzorowany na ekranie - tylko bardziej spektakularnie. Zgodnie z podaną dość wcześnie zapowiedzią serial ma dotyczyć II Ery jego dziejów. Scenarzyści mieliby tu większe pole do popisu niż w przypadku "WP", które przedstawia głównie wydarzenia rozgrywające się w ciągu około roku, podczas gdy okres II Ery to prawie 3,5 tys. lat. Oczywiście wystarczyłoby sfilmować kilka kluczowych, najlepiej schyłkowych lat.

H. Fauskanger widział to jako historię upadku Númenoru widzianą oczyma Tar-Míriel. To byłoby niezłe, ale na wypadek gdyby TE uznało, że opowieść o tej bohaterce za głęboko sięga do "Silmarillionu", treść Dodatku A do "WP" (wykupionego przez Bezosa) jest dość bogata, by z niej czerpać. Widzowie mogliby znów zobaczyć Isildura - tym razem niekoniecznie Harry'ego Sinclaira i tym razem good guya, który dopiero pod koniec daje ciała. W tle rozgrywałaby się historia chwały i zgubnej pychy Dunedainów: prześladowanie Wiernych, bunt Ar-Pharazôna przeciw Tar-Palantirowi, chwilowy triumf nad Sauronem, jego stopniowe przejęcie władzy, wreszcie zapierająca dech w piersiach wyprawa numenorejskiej floty do Nieśmiertelnych Krain. Na marginesie można wspomnieć o Fëanorze, Silmarilach i Dwóch Drzewach. Materiału spokojnie starczyłoby na niejeden sezon, a jeśli scenarzyści martwiliby się, jak zapełnić 5 sezonów, to proszę bardzo - mają wojnę Ostatniego Sojuszu.

Niestety okazało się, że ekipa Bezosa ma własne pomysły - obawiam się, że nienajlepsze...

Najpierw wyciekła informacja o bohaterce imieniem Thora. Potem o młodej Galadriel. Dalej coraz więcej informacji o obsadzie o dość... nieortodoksyjnym wyglądzie. A kiedy wydało się, że wykopali Shippeya, zgasła ostatnia nadzieja na dochowanie wierności Tolkienowi. Po emisji teasera obawy fandomu się potwierdziły: "Pierścienie Władzy" tak się mają do uniwersum JRRT jak Kubota do Adidasa. Rodzi się więc pytanie: na co właściwie poszło te 250 baniek?

Odpowiedź jest prosta - na metkę. Nie bez przyczyny spod milionów żółtych rączek wychodzą podróbki Nike, Lacoste'a czy Gucci. Konsumenci są skłonni kupić każdą tandetę, byle robiła wrażenie markowej. Ten sam mechanizm dotyczy także kina.

Sposobów na zarobek jest kilka. Pierwszy, stosowany przez ceniących oszczędność twórców kina klasy B, to zajumać jakiś element, na który nie ma licencji. Na przykład wystarczy założyć na głównego bohatera fedorę i przybrudzoną skórzaną kurtkę i cyk! - mamy Indianę Jonesa dla ubogich. Tę sztuczkę zastosowano przy produkcji "Klątwy Tutanchamona" z Casperem van Dienem i filmów o przygodach niejakiego Jacka Huntera z Ivanem Sergeiem w roli tytułowej.

Inni liczą, że widownię przyciągnie do kin znane nazwisko. To już bardziej kosztowny biznes, bo aktorzy z górnej półki zwykli troszczyć się o swoją renomę (przynajmniej w interesach) i nie tak łatwo ich kupić. Więc albo film będzie dziełem sztuki, albo gaża będzie na tyle wysoka, by można było przymknąć oko na jego szmirowatość. Na szczęście dla producentów, niektórzy aktorzy, jak Christopher Walken, Ben Kingsley czy Jeremy Irons, nie brzydzą się żadnej chałtury.

I wreszcie sztuczka, na którą stać tylko najbogatszych: kupno marki znanej na całym świecie. Disney mógł sobie pozwolić na pozyskanie praw do "Gwiezdnych Wojen", a ponieważ - zgodnie z zasadą "kto bogatemu zabroni" - nie bał się, że utopi, to wyprodukował aż 5 filmów. I chociaż fani oryginalnej trylogii po słynnym "Chewie, we're home" liczyli, że nowa odsłona będzie wierniejsza duchowi wersji z lat 70. niż romans Padme i Anakina, srodze się zawiedli... No cóż, nigdy nie byłam fanatyczką "Starłorsów" i kiedy oglądam tę poczciwą ramotę z Markiem Hamillem, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że seria zdobyła ową szaloną popularność głównie dlatego, że w tamtych czasach po prostu nie było lepszych efektów specjalnych. Jednak dzisiaj, kiedy trudniej o dobry scenariusz niż o CGI, 5D, motion-capture, e-motion-capture czy inne mambo-dżambo speców od FX, efekciory nie wystarczą, by skusić widza. Najlepiej sprzedać mu coś, co już widział, tylko w bardziej błyszczącym opakowaniu.

Mogłoby się wydawać, że inny gigant w branży rozrywkowej, Netflix, na błyszczących opakowaniach zna się jak mało kto. Fani "Wiedźmina" (zarówno książek, jak i gier) mieli więc nadzieję na pyszne widowisko. Niestety nadmuchiwany wcześniej miesiącami balon pękł - i to nie z hukiem, a smutnym pierdnięciem. Wprawdzie netfliksowa adaptacja okazała się lepsza niż polska, ale spójrzmy prawdzie w oczy - to żaden wyczyn. Nie tylko chronologia zdarzeń była bardziej pogmatwana niż w "SW" (którego części wypuszczano w kolejności: szósta, siódma, ósma, pierwsza, trzecia, czwarta, dziewiąta, piąta, dziesiąta, druga, jedenasta... chyba), ale kostiumy, scenografia czy efekty specjalne wyglądały naprawdę ubożuchno. Drugą serię poprawiono pod względem wizualnym, ale przyglądając się fabule, nabrałam podejrzeń, że w pewnym momencie księgowy wszedł do kanciapy scenarzysty i oznajmił, że koszty produkcji okazały się za wysokie, w związku z czym jego wypłatę trzeba ciachnąć o 90%. Na to scenarzysta wkurzył się i wyszedł, trzaskając drzwiami, i tyle go widzieli. Pozostały po nim jedynie luźne szkice dialogów, które znalazł reżyser i jako tako poskładał bez związku i logiki, żeby tylko aktorzy mieli co gadać na planie.

Powyższe techniki, choć równie nieuczciwe jak oszukiwanie na zawartości paczek czipsów czy tubek pasty do zębów, są przynajmniej zrozumiałe pod kątem ekonomicznym. Biznes to biznes. Jednak o wiele bardziej zastanawiająca jest obecna skłonność filmowców do wpychania na siłę, gdzie się da (i gdzie się nie da) poprawności politycznej. Nie miejsce tu na analizowanie filozofii Gramsci'ego i Marcuse'go, ale omawiany przed chwilą "Wiedźmin" może posłużyć za przykład tego, jak producenci ryzykują wpływy z biletów w imię... no właśnie: czego?

Fani "Wieśka" nie zostawili suchej nitki na tworze Netfliksa już po obejrzeniu pierwszego sezonu. Wśród licznych zarzutów znalazł się i ten, że zamiast driad z Brokilonu na ekranie pojawiły się driady z Brooklynu. Po prawdzie nie jest to nowe zjawisko w tej branży. W telewizyjnych "Przygodach Merlina" w rolę Ginewry (dla przyjaciół "Gwen" lol) wcieliła się ciemnoskóra Angel Coulby. Niby można wzruszyć ramionami: skoro to serial fantasy pełen magii i smoków, to czemu miałoby zabraknąć miejsca dla Móżynki? Niby tak - ale mimo wszystko, smok w zamku Camelot jest bardziej u siebie niż przybysz z innego kontynentu. To jednak jeszcze nic. Gdy rolę Małgorzaty Andegaweńskiej w "The Hollow Crown" powierzono Sophie Okonedo, nie dało się już użyć argumentu, że to przecież tylko fantastyka. Pomysł zdobył jednak nadspodziewanie wielu nadspodziewanie gorliwych obrońców. Kiedy wdałam się w dyskusję na Twitterze, tłumacząc, że zachowały się portrety z epoki tej królowej, która była niezaprzeczalnie biała, jeden z użytkowników odparł, że "wprawdzie nie mamy dowodów, że była czarna, ale przecież mogła być". Ręce opadają... Inny twitterowicz upierał się, że nie należy skreślać Okonedo tylko z powodu koloru skóry, skoro jest dobrą aktorką. No i znowu - niby tak, ale równie dobrze można obsadzić Andrzeja Grabowskiego w tytułowej roli w "Trędowatej". Albo niech Dolph Lundgren wcieli się w Zulusa Chakę i będzie git. Czemu nie, skoro Nonso Anozie zagrał co najmniej 4 białe postaci: Xaro Xhoana Daxosa w "Grze o tron", Renfielda w "Draculi", Kapitana w "Kopciuszku" i Samsona w "Biblii" (dzięki tej ostatniej roli polscy widzowie nazwali go pieszczotliwie "Mużyd").

Żeby była jasność: nie mam nic przeciwko Móżynom. Sam fakt, że muszę stosować błędy ortograficzne, żeby ukryć zakazane słowo, które nijak nie stanowi dla nich obelgi, uważam za objaw dyskryminacji nie tylko mojej rasy, ale także ich (napiszę o tym w innym miejscu). Dyskryminacji będącej owocem poronionej ideologii, która każe dawać czarnym studentom punkty za rasę (jak w PRL-u punkty za pochodzenie), co naraża ich na oskarżenia, że cokolwiek osiągnęli w życiu, nie zawdzięczają własnym zdolnościom i wytrwałej pracy. Ten problem zaistniał również w kinie. Chętnie obejrzałabym jakiś film historyczny, którego akcja toczyłaby się w Nubii, Mali czy Etiopii. Ale nie obejrzę, bo nikt go nie nakręci! A dlaczego? Ano dlatego, że lepiej wyemitować trzeci komplet mniej więcej á la Tolkien, dziesiąty odcinek "Gwiezdnych Wojen" albo tysiąc pięćset sto dziewięćsetną wariację na temat Draculi, króla Artura, dramatów Szekspira czy Pisma Świętego - i oczywiście powtykać tam na chybił trafił jakichś czarnych aktorów.

Jak już mówiłam - najważniejsza jest metka. Przykład: psa z kulawą nogą nie obeszłaby superprodukcja o pięknej, przebiegłej i zabójczo niebezpiecznej kobiecie-szpieg, gdyby główna bohaterka nazywała się Krystyna Skarbek albo Klementyna Mańkowska. Ale jeśli na plakacie dopiszesz dużymi literami "007", to zainteresowanie widza masz jak w banku. Widz pójdzie do kina i wróci pewnie rozczarowany, bo 007 to już nie Bond, tylko jakaś Nomi (którą gra - a jakże! - czarna Lashana Lynch), ale to nieważne, bo i tak zapłacił już za bilet. Tylko że ta strategia może się sprawdzać jedynie na krótką metę, bo na kolejną odsłonę przygód Nomi da się nabrać o wiele mniej odbiorców. Zresztą pal sześć - niechby sobie osobno kręcili filmy o Bondzie w spódnicy, byleby zostawili starego Bonda w spodniach. Mam na myśli Bonda w starym stylu: w szytym na miarę smokingu, z drogim cygarem w zębach, z wyszukanym drinkiem w ręce i, rzecz jasna, z piękną kobietą u boku, koniecznie w obcisłej sukni z atłasu i z brylantową kolią na szyi. Bonda, który najpierw wygrywa miliony w eleganckim kasynie, a potem z gracją wsiada do nieprzyzwoicie drogiego samochodu, którym ściga wroga ludzkości, stacza z nim heroiczny pojedynek i kolejny raz ratuje świat, za co zostaje nagrodzony zmysłowym pomrukiem: oh James... To jest Bond, a nie ten smętny Craig. Oczywiście nikt nie dorówna Seanowi Connery'emu, ale jeśli już zdecydują się na kontynuację, niech złożą propozycję Richardowi Armitage'owi.

Niestety na to się nie zanosi. Feminizowanie kina trwa w najlepsze. Wprawdzie wcześniej zdarzały się próby obsadzania kobiet w męskich rolach (Krystyna Feldman w "Moim Nikiforze" czy Tilda Swinton w "Orlandzie"), ale były to raczej produkcje niszowe, branżowe ciekawostki. W dodatku postać męska pozostawałą postacią męską, jak wtedy gdy Sarah Bernhardt na deskach teatru występowała jako Hamlet, a nie jakaś Hamletta czy inna Hamletyna. Natomiast Helen Mirren w "Burzy" nie wcieliła się w czarodzieja Prospero, ale w Prosperę, którą nikczemni bracia pozbawili należnej jej władzy i wygnali - oczywiście dlatego że była kobietą. Czym jednak zawinili dawni „Pogromcy duchów” i "Ocean's 11", że w remake'ach wykopsali panów na zbitą twarz?... Jak powiedział pies na chwilę przed atakiem torsji: karma wraca. Wyonaczone filmy nie doczekały się dobrego przyjęcia przez widzów i raczej nie doczekają kontynuacji.

Jeff Bezos wdepnął w tę samą pułapkę. Zapowiedział już, że w jego serialu wystąpi - ni z tego, ni z owego - siostra Isildura. Do tego wojownicza Galadriel... Okej, niech se będzie wojownicza, to by się zgadzało z tym, co pisał o niej sam Tolkien, tylko czemu gra ją Morfydd Clark, która wygląda jak pierwsza lepsza chuda 17-latka? I dlaczego nosi na piersi herb znienawidzonego Fëanora? Do tego "rasowa różnorodność w Śródziemiu. Wiadomo, że JRRT był krytykiem apartheidu, ale nie znaczy to, że wymyślone przez niego postacie pałały do siebie tolerancją. W Bree, owszem, ludzie i hobbici mogli zgodnie mieszkać koło siebie, ale nie przyjęłi z otwartymi ramionami „uchodźców” z Południa. W Gondorze wybuchła wojna domowa z powodu uznanego za mezalians małżeństwa pomiędzy księciem Valacarem a Vidumavi, córką przywódcy Ludzi Północy, chociaż ludy, do których należeli, jednakowo wywodziły się od Edainów. W "The Lost Road" Herendil skarży się ojcu, że blond koledzy śmieją się z niego z powodu jego ciemniejszych włosów. Gdyby w Númenorze zjawił się Móżyn, nie ma bata, żeby potomkowie Hadora nie wytykali go palcami. Czarni Numenorejczycy byli czarni nie z powodu koloru skóry, ale dlatego że służyli Sauronowi (który btw became black and hideous, kiedy utracił Jedyny Pierścień...). Do tego czarne krasnoludy... Nie zgadzam się z opinią części fandomu, że pobyt pod ziemią spowodował u nich całkowity zanim pigmentu, skoro w "The Peoples of Middle-Earth" jest mowa o plemieniu Czarnowłosych. Ale - o ile nie razi mnie tak bardzo obsadzenie czarnych aktorów w roli Fremenów w "Diunie", których Herbert wzorował na Berberach czy innych Tuaregach - to afroludy noszące imiona prosto z "Völuspâ" wyglądają co najmniej dziwnie.

Ktoś powie: licentia poetica.

Ja powiem: klasyka zasługuje na lepszą ekranizację.

Bezos powie: Bujaj się, Tolkien.

Tolkieniści powiedzą: Puntl ci w hakka, Bezos

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ryngs of Pała

Glamhoth

Pride