Dotknij

Jednym z niewielu pozytywnych skutków pandemii jest nauczenie ludzi, że warto myć ręce. Czytając te słowa, czujesz zapach mydła lub płynu dezynfekującego. Zapomniałeś oczyścić dłonie albo ekran smartfona? Pewnie czujesz teraz dyskomfort i obiecujesz sobie, że za chwilę to zrobisz. Bardzo słusznie.

A teraz - czy dotknąłbyś tkaniny, w którą owinięte były ludzkie zwłoki? Tkaniny sztywnej od krwi, chłonki, ropy, plwociny i kurzu? Wzdrygasz się na samą myśl, prawda? A jednak taką właśnie tkaninę pieczołowicie przechowali ludzie, którzy - w myśl Pwt 25, 3 oraz Lb 19, 11-22 - z powodu nawet najkrótszego kontaktu z tym przedmiotem byli rytualnie nieczyści przez cały tydzień. Dlaczego ta tkanina była tak cenna, że aż warta ryzyka?

Bo jest w niej zapisana pewna historia, i to historia najważniejsza ze wszystkich.

To opowieść o Kimś, kto wiedział, co Go czeka. Kiedy już obmył i nakarmił swych uczniów, kiedy ujrzał, jak jeden z nich wychodzi chyłkiem, by Go sprzedać za cenę wyznaczoną za niewolnika, poszedł porozmawiać ze swym Ojcem. Uczniowie - niczego nieświadomi, senni z powodu sytości i późnej pory - zostawili Go samego, chociaż nie tego od nich oczekiwał. Padł na kolana w modlitwie. To niemal omdlewał, to czuł uderzenia gorąca, od którego oblewał się potem. Krew pompowana przez drżące Serce gwałtownymi falami przebijała przez skórę, cieknąc gęstą, powolną strugą.

Ale to nie koniec.

W środku nocy do miejsca zwanego Tłocznią Oliwy przybyli ludzie, którym płacono za chwytanie przestępców, prowadzeni przez tego, któremu zapłacono za wydanie Sprawiedliwego. A Sprawiedliwy, chociaż Prawo stało po Jego stronie, wyszedł im naprzeciw, podczas gdy większość Jego uczniów pierzchła.

Ci, którzy Go pojmali, potraktowali Go jak niebezpiecznego zbira, jak gdyby popełnił jakąś zbrodnię domagającą się natychmiastowej zemsty. Do arcykapłanów wklekli Go, szarpiąc, wyrywając włosy z głowy i brody, plując Mu w twarz i wykrzykując obelgi. Opuszczonego i związanego, tłukli pięściami i kijami po twarzy, uderzając na odlew, z całej siły. Od ich ciosów kości i chrząstki nosa uległy zgruchotaniu, skóra na łukach brwiowych pękła, odsłaniając kości czaszki, a krwiaki wokół oczodołów tak nabrzmiały, że oczy niemal znikły wśród opuchlizny. A On stał i bronił się jedynie Słowem, mówiąc tak wyraźnie, jak tylko zdołał, pomimo zwichniętej żuchwy i krwi utrudniajacej oddychanie.

Ale to nie koniec.

Na rozkaz tego, który umył ręce, bo teoretycznie miał władzę nad Jego życiem i śmiercią, ale bał się przeciwstawić tym, którzy teoretycznie byli podbitym ludem, został odarty z szat i przykuty za ręce do niskiego słupa. Postawiono przy Nim dwóch oprawców. Nauczyli się fachu w ciągu lat praktyki, co pozwoliło im tak wymierzać razy, by więzień nie zginął od razu w wyniku chłosty. Dlatego oszczędzali pierś i brzuch, za to nie mieli miłosierdzia co do reszty. Uderzali biczami o krótkich rękojeściach, do których przymocowane były dwa-trzy rzemienie zakończone parami ołowianych kulek. Przy każdym ciosie rozpędzone kulki wgryzały się w ciało i wyrywały je po kawałku, gdy bicz był gwałtownie wyszarpywany, rozpryskując wokół krople krwi i strzępy skóry. Tych ciosów padło co najmniej sześćdziesiąt. Gdy biczowanie ustało, plecy Skazanego były jedną wielką raną skąpaną w posoce spływającej w rytm bicia Serca. A On stał i nie bronił się - co można zgadnąć po obecności obrażeń na nogach.

Ale to nie koniec.

Na poranione, lepkie od krwi plecy żołnierze narzucili Mu płaszcz szkarłatny. Zastanawiające – dlaczego nie wahali się poplamić tak drogocennej tkaniny? Może byli pijani. Może wydawało im się to dobrym żartem tak przyozdobić Skazańca, który przecież chciał uchodzić za króla. Postanowili więc dać Mu insygnia: do skrępowanych rąk wetknęli Mu trzcinę, a na głowę brutalnie wcisnęli koronę. Był to kłąb gałęzi najeżonych około siedemdziesięcioma ostrymi kolcami, które przebiły wrażliwą skórę aż do okostnej. Ciernie przeszyły tętnice i żyły nie tylko na czole i skroniach, ale też na karku i sklepieniu głowy, tak że przy każdym poruszeniu napięcie skóry czy włosów powodowało obfity krwotok zalewający oczy i tak zalepione strupami. Widok Ukoronowanego musiał wzbudzić u żołnierzy wesołość, ale najwyraźniej im nie wystarczył, bo zaczęli tłuc Go po głowie trzciną, wbijając kolce jeszcze głębiej, a kiedy uderzali Go na odlew w twarz, głowa odskakiwała do tyłu, zaś ciernie raniły dotkliwiej kark i potylicę. Oprawcy to przyklękali, to pluli Mu w twarz, aż wreszcie zmęczyli się tą zabawą w szyderczy hołd, a może zostali przywołani do porządku przez dowódcę.

Ale to nie koniec.

Zasądzona kara musiała odbyć się w miejscu widocznym dla wielu ludzi, dla wielkich i małych, wolnych i niewolników - tak, aby wyciągnęli właściwe wnioski z tej lekcji posłuszeństwa. Dlatego Skazaniec musiał pieszo odbyć całą drogę z sądu na miejsce stracenia. Nie była to długa droga - niewiele ponad pół kilometra - ale niemal zbyt stroma i niemal zbyt kamienista dla Tego, Który musiał dźwigać krzyż. Ten co najmniej sześćdziesięciokilogramowy ciężar został złożony na świeże rany na barkach i plecach, które przy każdym kroku obdzierał ze skóry. Szorstkie, grube tkaniny szat niedostatecznie osłaniały zmasakrowane prawe ramię, przez co belka krzyża przedarła się przez skórę i mięśnie aż splotu nerwów, powodując straszliwy, przeszywający ból od barku do nadgarstka.

Skazanych było tego dnia trzech i wszyscy szli związani sznurem. Gdy któryś z nich się potknął lub próbował uskoczyć przed biczem żołnierza, pozostali padali na ziemię. Uczniowie Sprawiedliwego po latach wspominali trzy upadki, ale dzięki Tkaninie wiemy, że Mistrz co najmniej trzynaście razy z impetem uderzał o rozpalony żwir, miażdżąc skórę, ścięgna, więzadła i staw lewego kolana. Niekiedy padał też na i tak już pokiereszowaną Twarz.

Ale to nie koniec.

Skazany z nadludzkim wysiłkiem dowlókł się wreszcie na szczyt wzgórza, na które tyle razy spoglądał, ilekroć przebywał w Świętym Mieście. Oprawcy zdjęli z niego brzemię, ale nie po to, by Mu ulżyć. Z Jego poranionego Ciała zerwali sztywną od krwi szatę, zdzierając ją wraz ze skrzepami, strupami i skrawkami skóry. Nie musieli tego robić. Chodziło o to, by po raz kolejny Go upokorzyć, obnażając Go na oczach wrogów i zwykłych przechodniów.

Ale to nie koniec.

Na miejsce stracenia wybrano wzgórze zwane Miejscem Czaszki, pod którym leżały szczątki Pierwszego Człowieka. Decyzji o tym nie podyktowało jednak nawiązanie do symboliki, ale względy praktyczne. Wzniesienie było dobrze widoczne z drogi wiodącej do miasta, dzięki czemu liczni pielgrzymi mieli sposobność przyjrzeć się Skazańcowi. Wyrok, jaki na Niego wydano, miał działać na wyobraźnię patrzących. Gdyby oddano Go pod sąd rodaków, zginąłby w wyniku ukamienowania. Jednak przekazanie go okupantowi oznaczało, że zostanie poddany karze wymierzanej zbiegłym niewolnikom. To daje do myślenia - człowieka poddawano niewyobrażalnej udręce z powodu naturalnego pragnienia wolności. "Spójrzcie", zdawał się mówić prawodawca, "oto, co czeka każdego, kto zaryzykuje ucieczkę od swego właściciela". Ale winą tego Skazańca było to - jak głosił napis na przygotowanej uprzednio tabliczce - że był Królem.

Aby wywyższyć Go jeszcze bardziej - ponad drogę, miasto i szczyt wzgórza - kaci posłużyli się krzyżem. Najpierw położyli swą Ofiarę na ziemi, a potem przybili Mu ręce i nogi do belek. Grube gwoździe przeszyły Jego nadgarstki, miażdżąc stawy, kości i więzadła, a naruszony nerw promieniował bólem od palców, wzdłuż ramion aż do barków i szyi. Żeby unieruchomić stopy, oprawcy musieli wpierw zwichnać jedną z nich, zanim obydwie przybili do drzewa pojedynczym gwoździem.

Ale to nie koniec.

Kiedy Ciało było już mocno przytwierdzone do krzyża, żołnierze unieśli go i umocowali w ziemi. Pozostało im tylko czekać. Nie wiedzieli, jak długo, bo męczarnia mogła ciągnąć się całymi godzinami, a nawet dniami. Postanowili więc umilić sobie czas grą w kości, a zwycięzca miał otrzymać w nagrodę szaty odebrane Skazanemu. Znamienne, że nie przeszkadzała im krew i ropą, którą przesiąknięte były tkaniny. Może byli już do cna nieczuli na widok cierpienia, a może chcieli czymkolwiek zająć umysł, byle nie dostrzegać tortury. W każdym razie pozwalali, by do krzyża podchodzili szydercy, którzy - widząc Go pomiędzy złoczyńcami - z męczarni robili sobie pośmiewisko.

A męczarnia polegała na tym - co było wybitnie podłe i przewrotne - że cierpienia przysparzał sam instynkt przetrwania. Ukrzyżowany musiał z całych sił walczyć o każdy oddech, a walka ta wyczerpywała naprężone do granic wytrzymałości mięśnie, coraz bardziej zakwaszone w wyniku bolesnych skurczów. Aby zaczerpnąć powietrza, Skazany musiał co kilka minut unieść całe Ciało, opierając się na poranionych rękach i nogach, nienawykłych do dźwigania ciążaru. Przy każdym wdechu, który kosztował Go niewyobrażalnie wiele wysiłku, grzbiety Jego dłoni tarły o szorstką powierzchnię krzyża, dotkliwie zdzierając naskórek. Jeszcze więcej trudu przysparzał Mu wydech, bo napięta i z każdą chwilą słabsza klatka piersiowa kurczyła się niedostatecznie szybko, powodując duszenie. Mimo to, Ukrzyżowany znalazł w Sobie jeszcze dość sił, by zmusić spuchnięty od upału i pragnienia język oraz pokrwawione i zżarte octem wargi do wypowiedzenia słów modlitwy i pociechy.

Ale to nie koniec.

Trzy godziny beznadziejnej walki o tlen, trzy godziny upływu krwi z kilkuset ran, trzy godziny męki i samotności... Wreszcie słabnące z każdą sekundą Serce nie wytrzymało. Skazaniec uniósł się ostatni raz, zaczerpnął powietrza i wydał okrzyk, gdy z rodzierającym bólem Jego Serce pękło.

I nastąpiła śmierć, a wraz z nią mrok i trzęsienie ziemi - ale i pierwsza od dłuższego czasu chwila wolna od udręki.

Ale nawet to nie był koniec.

Oprawcy musieli mieć pewność, że należycie spełnili swój okrutny obowiązek. Nie wystarczyło im, że widzieli zgon Ukrzyżowanego. Dla pewności jeden z nich, doświadczony w zadawaniu śmiertelnych ciosów żołnierz, uniósł włócznię do ciosu. Gdy przebił bok Skazańca, z Jego Serca wypłynęły strugi Krwi i Wody.

Choć było dopiero popołudnie, nadciągnął nieoczekiwany zmierzch. Mijały ostatnie godziny przed zbliżającym się świętem. Pozostało mało czasu na przygotowania: w pobliskiej Świątyni trwała rzeź baranków ofiarnych, pielgrzymi z pośpiechem przekraczali bramy miasta, słudzy kończyli porządki w obejściach. Trzeba było jeszcze tylko pozbyć się zwłok wiszących na szczycie wzgórza. Normalnie potraktowano by je jak zwykłe śmieci i wrzucono do dołu wraz z odpadkami, ale przyjaciele Sprawiedliwego zatroszczyli się o Jego Ciało, zdjęli je z krzyża i oddali Matce. Dwaj uczniowie, którzy dotychczas ze strachu nie przyznawali się do znajomości z Nim, w spóźnionym geście odwagi i solidarności zadbali o Jego godny pochówek.

Sponiewierane, zakrwawione Ciało nareszcie spoczęło w ciszy grobowca...

ALE TO NIE BYŁ KONIEC.

https://voxdomini.pl/archiwa/rozwazania-na-rozne-tematy/calun-turynski

https://www.pch24.pl/meka-panska-wedlug-calunu-turynskiego,1045,i.html

https://www.shroud.com/

https://www.churchpop.com/2020/01/11/divine-mercy-image-vs-shroud-of-turin-are-they-identical-the-intriguing-evidence/

https://www.signfromgod.org/shroud_of_turin_facts

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ryngs of Pała

Glamhoth

Pride