Obca woń
Huk!
To już?
Prawie zapomniałem o głodzie. Łatwo zapomnieć o czymś, co nigdy nie znika.
Pamiętam, że nie zawsze tak było. Kiedyś było więcej pożywienia. A może ja mniej potrzebowałem? Chyba kiedyś byłem mniejszy. Tak sądzę, bo ściany wydawały się bardziej oddalone od siebie i nie wszędzie umiałem się wdrapać. Szybciej się męczyłem na drogach, które teraz przemierzam bez trudu. Bardziej się bałem.
Sięgam pamięcią wstecz tak daleko, jak potrafię. Nie jestem pewien, czy to wiedza, czy sen, czy przywidzenie, ale mam mgliste przeczucie, że kiedyś byłem w innym miejscu. Tylko tyle umiem o nim powiedzieć: było inne. To mi nie daje spokoju. Myślę, że z tego miejsca przychodzą tamci.
Pamiętam, jak pierwszy raz poczułem ich zapach. A może po raz pierwszy od dłuższego czasu? Tamtej woni dotychczas nie znałem, ale nie budziła we mnie strachu. Była obca, a więc ciekawa. Unosiła się ona, a raczej jej słabe wspomnienie, wokół tamtej dziwnej ściany. Ona też jest obca - zrobiona z czegoś innego niż wszystko inne: nie tak zimna, mniej wilgotna, a bardziej chropowata. Kiedy spróbowałem ją podrapać, jej kawałki wbiły mi się pod paznokcie aż do krwi. Krwią pachną też te jej części, które łączą ją z pozostałymi ścianami. Wydaje mi się, że to wszystko ma czemuś służyć, dlatego przychodzę tam co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy coś się zmienia, i oznaczam je na wszelki wypadek, żeby pokazać, że czuwam.
Czuwam, bo to wszystko moje. Jestem sam, a jednak nie do końca. Wiem, że jestem sam, a czy gdybym był samotny całkowicie, czy wiedziałbym o tym? To tak jak ze światłem: znalazłem kilka miejsc, gdzie ze szpar w ścianach słaba poświata sączy się jak mgła, gdy przychodzi chłód. Czasem jest jej więcej, czasem mniej, czasem trwa dłużej, czasem krócej. Dzięki tym szparom wiem, że gdzie indziej panuje ciemność. To światło jest inne. Obce. I nie daje mi spokoju.
Tak więc ciemność jest moja i moje są drogi wśród zimnych ścian. Moja jest cisza i mój jest bezruch. Ale kiedy nadchodzi głód, jestem mu posłuszny. To czas polowania.
Najłatwiej znaleźć ogoniastych. Szybko się płoszą, a jeszcze szybciej biegają, ale gdy poczują się bezpieczni, beztrosko piszczą i chroboczą w szczelinach. Znają mój zapach, ale i ja znam ich. Ci mniej zwinni nie mają już czasu, żeby nauczyć się strachu przede mną.
Na łuskowatych trudniej się natknąć. Są cisi, żyją w pojedynkę i zostawiają odchody w przypadkowych miejscach. Za to ich mięso jest smaczniejsze i nie trzeba wydłubywać sierści spomiędzy zębów. Muszę jednak uważać. Ci bez nóg czasem mogą dotkliwie pogryźć.
Na pełzaczy zawsze można liczyć. Zawsze jest ich pełno, nie umieją uciekać ani się bronić. Niestety są zbyt mali, by się nasycić, nawet jeśli znajdzie się ich gniazdo.
Skrzydlaci są prawie niedostępni. Próbowałem ich chwytać w locie, ale ani razu mi się to nie udało. Odkryłem jednak, że kiedy nadchodzi większe zimno, gromadzą się licznie i czepiają sufitu, a wtedy - o ile jestem w stanie ich dosięgnąć - mogę jeść do woli.
„Do woli” to za dużo powiedziane. Głód nigdy całkowicie mnie nie odstępuje. Jak ciemność jest zawsze dookoła, tak głód jest zawsze we mnie. Ale i w tym „zawsze” są wyjątki: chwile, gdy światło przenika przez szczeliny w murze oraz czas, gdy przybywają tamci.
Dwunożni.
Ich nadejście zwiastował odległy huk. Dochodził z okolic tej dziwnej ściany i może to ona go spowodowała. Kiedy w nią uderzałem i kopałem, dźwięk był głośniejszy i jakby głębszy. Tak czy owak, kiedy się zbliżałem, już z daleka słyszałem odgłosy obcych. Nie znałem dotychczas takiego hałasu. Nawet przegryzany ogoniasty nie wydaje takiego jazgotu jak dwunożni, których piski, sapanie, chrząkanie, skowyt, zawodzenie, kwilenie i syczenie brzmiały nieprzerwanie na długo, zanim do nich dotarłem. A kiedy ruszyłem na polowanie… tego wycia i wrzasku nie da się z niczym porównać. Wydawało mi się, że zaraz uszy zaczną mi krwawić, a echo w głowie rozsadzi mi czaszkę.
Natychmiast się rozbiegli, ale chociaż poruszali się znacznie szybciej niż inna zwierzyna, wytropienie ich nie sprawiło mi żadnej trudności. Właściwie zwlekanie z posiłkiem było nawet przyjemne. Lubiłem nieśpiesznie iść za ich zapachem, nasłuchiwać kroków i szmerów, skradać się w mroku, a gdy dopadałem jednego po drugim - czuć, jak się wiją i szamoczą. Nie zabijałem od razu, chyba że wrzeszczeli za głośno albo próbowali walczyć. To jednak zdarzało się rzadko. Woleli raczej uciekać na oślep, gdzie popadnie, aż prędzej czy później głód i pragnienie odbierały im siły.
Nawet jednak wychudzeni, pozwolili mi się najeść po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią. Tyle pożywienia naraz! I to tak dostępnego! Przybysze nie byli w stanie nigdzie się przede mną ukryć, choćby nawet nie błądzili. Byli o wiele za duzi, by wpełznąć w jakąś niedostępną szparę. To największe istoty, jakie nawiedziły kiedykolwiek moje ciemności; ustępują wielkością tylko mnie. Tak jak ja, chodzą wyprostowane na dwóch nogach. Ich woń też bardziej przypomina mój zapach niż jakiejkolwiek innej istoty. A jednak są obcy.
To prawda, ich mięso jest nie tylko znacznie obfitsze, ale i nieporównanie smaczniejsze niż to, którym zwykle się posilam. Ale ich ciała są… dziwne. Nie do końca żywe. Na przykład wierzchnia warstwa ich skóry daje się łatwo zedrzeć, nawet nie krwawi. Dopiero pod nią ukazuje się zwyczajna skóra, ale prawie pozbawiona sierści, oprócz głowy i miejsc, gdzie łapy wyrastają z tułowi. Na łapach mają też coś zimnego, gładkiego i twardego, ale to nie kości ani zęby; nie da się tego pogryźć ani przeżuć. W dodatku ci mniejsi dwunożni są gdzieniegdzie pokryci czymś mocno pachnącym i gorzkim w smaku.
Przybysze są inni niż wszystko, co dotychczas znałem. A jednak pod niektórymi względami przypominają mnie. Czy to oznacza, że i ja jestem inny? Obcy? I to nie daje mi spokoju.
Uczta z dwunożnych powtórzyła się tylko raz. Od tamtej pory powróciła cisza i ciemność. I głód. Początkowo, kiedy już ogryzłem ich kości do czysta, ogoniaści, łuskowaci, pełzacze i skrzydlaci wydawali mi się mizerną strawą, ale przezwyciężyłem pogardę. Przypomniałem sobie, że jestem sam. Bo to wszystko moje.
Teraz jednak znów rozległ się huk. I nowi przybysze też będą należeć do mnie.
Wyruszam tą samą drogą, co poprzednio. Już czuję w sobie lekkość i dreszcz polowania. Nadstawiam uszu, by złowić ich głosy, wciągam głęboko powietrze, by wychwycić ich woń.
Ale kiedy zamilkło echo huku, żaden szmer już nie zmącił ciszy. Czyżby nauczyli się ostrożności? A może zjawiło się ich mniej niż poprzednio? A może tym razem uczta się nie odbędzie? Nie! Tak nie powinno być!
Idę naprzód, tak ostrożnie i cicho, że nawet najczujniejszy ogoniasty mnie nie usłyszy. To przywodzi mi na myśl chwilę dawno temu: jedno z moich pierwszych polowań. Byłem wówczas młody i słaby, żywiłem się przeważnie pełzaczami albo padliną, ale wtedy udało mi się złapać sporego ogoniastego, to znaczy - wtedy wydawał mi się spory. Kiedy go schwytałem, byłem z siebie bardzo dumny, chociaż omal nie przypłaciłem tego utratą palca, bo zamiast od razu zmiażdżyć zdobyczy łepek albo zdusić jej gardło, chciałem przez chwilę ponapawać się zwycięstwem. To dało ogoniastemu czas, by z wściekłym piskiem zatopić zęby w moim kciuku. Teraz muszę być mądrzejszy.
Dlatego idę powoli, uważnie węsząc i nasłuchując. Nie wiem, czy wszyscy dwunożni są jednacy. Może wśród nich jest jeden zdolny zostawić mi na pamiątkę coś więcej niż blizna na palcu. A może nie tylko jeden…
Wreszcie dociera do mnie zapach potu. Biorę haust powietrza i z wolna wypuszczam, żeby poczuć jego smak na podniebieniu.
To jeden dwunożny. Słyszę jego kroki. Stawia stopy ostrożnie i niemal bezgłośnie, ale każdy jego oddech, każde uderzenie serca są teraz dla mnie równie donośne jak krzyk.
W końcu go widzę. Poprzedza go jakby rozrzedzony mrok, który ustępuje poświacie o wiele jaśniejszej i bardziej jaskrawej niż promienie przedostające się przez ściany. Oczy mi łzawią od nieznośnego blasku, ale po chwili mogę już rozpoznać postać. Stoi bez ruchu, mierząc mnie wzrokiem. W jednej łapie trzyma źródło światła, a w drugiej - coś, co wygląda jak długi, ostry, lśniący ząb.
Obcy warczy cicho i unosi w górę ten niby ząb.
Rzuca mi wyzwanie?
Nie!
W mojej ciemności, mojej ciszy, moim bezruchu nie ma miejsca dla obcych. Dla nich jest tylko mój głód.
Rzucam się naprzód z rykiem, którego głośność i brzmienie zaskakują nawet mnie. Dwunożny jakby przysiadł, ale nie rzucił się do ucieczki. Może spróbuje mnie ominąć, więc przyspieszam i szeroko rozkładam ręce, żeby mi się nie wymknął. Ale obcy jest zwinny. Zręcznie uskakuje w bok, a ja w pędzie omal nie upadam na twarz. Ledwo mam czas odzyskać równowagę, gdy nagle moja głowa wybucha bólem tak przeraźliwym, jakiego nie znałem jeszcze nigdy w życiu. To dwunożny uderzył moje oko światłem, które dzierży w jednej łapie - rani mnie ciepłem ostrym, śmiercionośnym i niewyobrażalnie spotęgowanym. Nie sądziłem, że jestem w stanie tak cierpieć. Krzyczę z całych sił, zdzieram gardło prawie do krwi, a gdy znów biorę wdech, czuję dziwny smród: to chyba moja skóra i włosy. Czy teraz obcy będzie ucztował na moim ciele? Teraz ja będę zdobyczą? Po raz pierwszy od dawna się boję.
W tej samej chwili czuję kolejne uderzenie: ostry, przenikliwy ból w boku. Przeciwnik użył swojego dziwnego zęba, ale nie umie ukąsić dość głęboko, by mnie unieruchomić. Dosyć tego. Obracam w się w jego stronę, chwytam za łapę trzymającą zabójcze światło i próbuję wyrwać ją ze stawu. Dwunożny z wrzaskiem tnie i dźga moje ręce, ale chociaż krwawię coraz mocniej, nie puszczę go i zaciskam pazury coraz mocniej, aż wreszcie obcy poddaje się i upuszcza światło, która pada na ziemię i gaśnie.
Zapada ciemność.
Teraz znowu jestem u siebie - w mojej ciemności. A kiedy nasycę mój głód, dla tego drugiego pozostanie tylko cisza i bezruch.
Ręce mam śliskie od krwi, ale trzymam mocno jego łapę i szarpię w bok i w dół. Drugą ręką szukam jego głowy albo szyi, żeby je zmiażdżyć, ale przybysz odpycha się ode mnie, zarazem ciągnąc w tym kierunku, w którym targam jego kończynę. Padamy na ziemię. Słyszę, jak pod moim ciężarem z piersi obcego uchodzi powietrze, a jednak nie przestaje walczyć. Krztusi się, sapie i powarkuje, bezładnie i rozpaczliwie zadając uderzenia zębem, pięściami i kolanami. Słabnie coraz bardziej, ale i ja tracę siły. Jego ciosy rozrywają moje ciało po kawałku. Uszło ze mnie już chyba zbyt wiele krwi, bym jeszcze dał radę się podnieść.
W pewnej chwili przeciwnik nieruchomieje. Nie wiem, czy wreszcie zdechł, czy tylko omdlał, więc schylam się, żeby sprawdzić, czy oddycha. I wtedy ciemność mnie zdradza. Nie widzę, jak dwunożny unosi rękę do ostatniego ciosu. Czuję tylko w szyi nieznośny ból, a na piersi ciepło krwi buchającej niepowstrzymanym strumieniem. Próbuję wziąć wdech, krzyknąć, uciec jak najdalej, ale zdradza mnie też ciało, które przestaje być mi posłuszne i wiotczeje, jakby zapadało się w sobie.
Wygląda na to, że ostatecznie zdradził mnie głód. Ale cisza i bezruch już mnie nie opuszczą…
*
Wrota Labiryntu zamknęły się z hukiem, budząc echa wśród kamiennych ścian. Stłoczeni za nimi Ateńczycy - siedmiu młodzieńców i siedem dziewic - słyszeli jeszcze oddalający się odgłos kroków żołnierzy, którzy ich tu przyprowadzili. Potem zapadła cisza.
Ale nie na długo.
– Wypuśćcie mnie! – wrzasnęła rozdzierająco jedna z dziewic, bezsilnie okładając wrota pięściami. – Nie chcę umierać! Nie w ten sposób!
– Milcz! – syknął Tezeusz. Był zażenowany, że dziewczyna tak prędko wpadła w panikę, a poza tym nie chciał zbyt wcześnie zawiadamiać potwora o ich przybyciu.
– Daj jej spokój – burknęła inna dziewczyna, na której szyi uwiesiła się łkająca histerycznie towarzyszka.
Tezeusz stłumił irytację. Nie wychowywał się na dworze, więc nie nauczył się wyrozumiałości dla lęku, zagubienia czy w ogóle niezdolności do panowania nad sobą. Ale dzisiaj musiał stać się jedynym wsparciem, jedyną nadzieją dla trzynaściorga ludzi skazanych na śmierć. I to straszną śmierć, jeśli wierzyć pogłoskom.
Oddał pochodnię - niewielki, wręcz śmieszny dowód litości ze strony oprawców - jednemu z młodzieńców i wydobył spośród fałd chitonu krótki miecz z brązu.
– Nie umrzemy – oznajmił, starając się, by w jego głosie zabrzmiała pokrzepiająca słuchaczy pewność siebie, i uniósł klingę tak, by zalśniła w blasku ognia.
Jednak ten pokaz najwyraźniej nie wzbudził oczekiwanego entuzjazmu. Spojrzeli na niego ponuro, a jeden z towarzyszy prychnął:
– Nie mów, że wierzysz w te bajki o jakiejś byczogłowej bestii.
– A jak sądzisz – odparł Tezeusz fałszywie łagodnym tonem – po co nas tu przywiedli? Przecież mogli nas stracić na sto innych sposobów.
– Minosowi wystarczy, że umrzemy z głodu. I wiesz, co myślę? Kazał zbudować Labirynt po to, żebyśmy - tak jak ci przed nami - popadli w szaleństwo, błąkając się tak długo, jak starczy nam sił albo nadziei.
Na te słowa płacząca dziewczyna zaszlochała jeszcze głośniej.
Mężczyzna nagle zrobił krok do przodu.
– Daj mi ten miecz! – krzyknął.
Tezeusz cofnął rękę, by skazaniec nie wyrwał mu broni.
– Zostaw! Po co ci to?
– Zakończmy to teraz – wydusił młodzieniec głosem stłumionym przez wzbierający płacz. – Najpierw one – ruchem głowy wskazał przerażone dziewczęta – a potem my. Rzucimy losy, który ma to zrobić. Albo który ma zginąć ostatni...
Tezeusz potoczył wzrokiem po zebranych. Oprócz desperata wszyscy przedstawiali żałosny widok: skulone ramiona, oczy okrągłe ze strachu, policzki mokre od łez.
– Tchórze – splunął z pogardą.
– Jak śmiesz... – zapowietrzył się niedoszły samobójca.
– Milcz – uciął Tezeusz. – Wybierasz najszybszą drogę do śmierci, bo najbardziej się jej boisz. Ty jesteś największym tchórzem z nich wszystkich! – wycelował palec w stronę Ateńczyka i domyślając się jego odpowiedzi, ciągnął – Spośród was ja jeden dobrowolnie zgłosiłem się, by popłynąć na Kretę. Przede mną dwadzieścioro ośmioro dzieci Aten przelało krew, by nasycić tego łotra, Minosa, i nikt, powtarzam: nikt! nie kiwnął palcem, by pomścić ich śmierć, a moje miasto nadal dźwiga brzemię hańby poddaństwa. Ale z tym koniec.
Sięgnął pod szatę, a skazańcy bez słowa patrzyli na uniesioną dłoń bohatera, w której spodziewali się ujrzeć jakąś tajemniczą broń. Wreszcie jedna z panien, która widywała podobne przedmioty na co dzień, bąknęła, marszcząc brwi:
– Kłębek nici?
– Zaczarowany kłębek nici – uściślił Tezeusz. – Dzięki niemu zdołam odnaleźć potwora i wrócić.
– Też mi czary – mruknął jeden z towarzyszy. – Jeśli chcesz dotrzeć do końca Labiryntu, wystarczy, że będziesz szedł, trzymając się ręką jednej ściany.
– O ile po drodze nie ma jakiejś przeszkody niemożliwej do sforsowania – odrzekł na to drugi.
– Bez obaw – przerwał ich dywagacje Tezeusz, mocując koniec nici do progu wrót. – Gdyby istniały takie przeszkody, Minotaur nie mógłby dojść do bramy. A głowę daję, że niekiedy tu bywa. Nie czujecie tego smrodu?
Rzeczywiście, w powietrzu unosił się ciężki, mdlący odór, jednocześnie słony i kwaśny, jakby moczu i odchodów jakiegoś wielkiego zwierzęcia. Dziewczęta zbiły się w trwożną gromadkę. Skazańcowi, który przed chwilą wyrażał wątpliwości co do istnienia bestii, nagle zrzedła mina.
"Tchórze", powtórzył w myślach Tezeusz. "Ale ja nie jestem tchórzem".
Rzucił kłębek przed siebie, wziął pochodnię z ręki towarzysza i zrobił krok naprzód. Kłębek potoczył się w głąb korytarza i znieruchomiał.
"Coś jest nie tak... Powinien wskazać mi drogę do leża potwora".
Jak gdyby w odpowiedzi na tę niespokojną myśl, kłębek zadrżał i poturlał się w ciemność. Słysząc zdumione westchnienia za plecami, bohater tylko uśmiechnął się krzywo, mocniej zacisnął palce na rękojeści miecza i śmiało ruszył przed siebie.
Wkrótce zostawił za sobą wszelkie dźwięki wydawane przez ludzi: ich oddechy, słowa, szelest poruszeń. Idąc śladem nici, jak po wąskiej ścieżce, przemierzał mroczne korytarze o różnej długości, szerokości i wysokości. Niekiedy mijał rozległe sale dźwięczące echami, strome schody i pomosty przerzucone nad przepaściami, których dna nie sięgało światło pełgającego płomienia. Umysł Ateńczyka nie ogarniał ogromu Labiryntu ani celu, w jakim go wybudowano. Czy Minos nie mógł po prostu zgładzić bestii albo skuć jej łańcuchem? Czy za tym wszystkim krył się jakiś skomplikowany plan?
Ta myśl przywołała wspomnienie Ariadny, czarnookiej córki Minosa. Tezeusz jeszcze czuł zapach jej włosów i ciepło oddechu, gdy szeptała mu na ucho, w jaki sposób ma pokonać potwora. W zamian obiecał jej, że kiedy będzie po wszystkim, uciekną razem do Aten. Teraz nie był pewien, co o tym myśleć. Z jednej strony nie powinien ufać Kretence, ale z drugiej - dotrzymała słowa i dostarczyła mu broń. To wymagało przecież odwagi, prawda? Ariadna zdecydowanie nie należała do tchórzy. A może tylko tak bardzo znienawidziła Knossos, że wolała zaryzykować wszystko, byle tylko je opuścić, a wraz z nim okrutnego ojca i grozę czającą się w Labiryncie?
Tezeusz nie wiedział, jak długo maszeruje w półmroku. Odkąd zatrzasnęły się za nim wrota, każda upływająca godzina sprawiała wrażenie, jakby minęły całe tygodnie. To zaczęło budzić w nim niepokój. Kłębek toczył się naprzód, z każdym krokiem coraz mniejszy, i było całkiem możliwe, że nie doturla się do legowiska Minotaura. To nie był wprawdzie zbyt poważny problem - wystarczyło tylko czekać, aż bestia sama się zjawi. Ale jak długo jeszcze będzie palić się pochodnia? Ateńczyk stoczył już w swoim krótkim życiu wiele pojedynków, ale walka w zupełnej ciemności z nieznanym przeciwnikiem, na obcym terenie, w dodatku bez zbroi i jedynie z krótkim mieczem do dyspozycji nie miała wielkich szans powodzenia.
Najwyraźniej szans nie miał również nieszczęśnik, którego szkielet leżał za kolejnym zakrętem korytarza. W pierwszej chwili nowy przybysz nie zorientował się, czym jest sterta zakurzonych, rozrzuconych chaotycznie rupieci i dopiero widząc błysk złota, rozpoznał szczątki ludzkiej dłoni ozdobionej pierścieniami. W migotliwym blasku ognia przyjrzał się zwłokom. Kości zostały pogruchotane z niebywałą siłą, niektóre rozszczepione jakby w celu wydobycia szpiku, kończyny wyrwane ze stawów. Puste oczodoły i obwisła żuchwa nadawały zmiażdżonej czaszce upiorny wygląd. Kim był ten skazaniec? Czy Tezeusz znał któregoś z jego krewnych? Był kiedyś w jego domu? A kiedy jego poprzednik przekroczył próg Labiryntu - czy uciekał w panice przed ścigającym go drapieżnikiem? Czy błądził całymi dniami, aż padł z głodu i pragnienia? Czy próbował znaleźć wyjście? Bronić się? Błagać o litość?
– Nie jestem tchórzem – powiedział głośno wojownik do trupa, jakby ten mógł go usłyszeć, i poszedł w ślad za rozwijającą się nicią.
Kłębek toczył się coraz wolniej, podobny do żywej istoty wyczuwającej coraz bliższe niebezpieczeństwo. Tezeusz również zwolnił kroku. Powietrze wokół niego było aż gęste od narastającego smrodu, duszne, gorzkie i lepkie. Instynkt, rozsądek i wszelkie zdrowe zmysły krzyczały w Ateńczyku: „Zawróć!”, ale on tylko mocniej zacisnął dłonie na pochodni i rękojeści miecza, jakby tym gestem mógł zdławić kiełkujący pierwotny strach. Dla tej chwili się narodził - i był zupełnie sam.
I w tej samotności ciszę rozdarł przeciągły dźwięk - oczekiwany, a jednak mrożący krew w żyłach: ciężkie, zwierzęce sapanie.
Przez dłuższą chwilę Tezeusz stał nieruchomo, nie słysząc nic innego, oprócz łomotu własnego serca. Przeciwnik chyba również przystanął. Był zaskoczony, a może wolał najpierw ocenić przybysza, zanim go zaatakuje?
Kiedy w końcu powoli podszedł bliżej, pierwszym, co dostrzegł Tezeusz, było lśnienie jego oczu w blasku pochodni. A były to oczy nieludzkie.
Ogień stopniowo odzierał z ciemności całą odrażającą postać: wyższą od człowieka i zgarbioną, zwieńczoną rogatym łbem osadzonym na grubym karku i pokrytym sztywną od śliny i krwi szczeciną. Z wilgotnego pyska dobywał się cuchnący oddech, brzmiący chrapliwie jak warkot.
Ateńczyka zrazu ogarnął nie lęk ani wola walki, ale zdumienie na widok czegoś tak obcego i sprzecznego z normalnym światem. I zaraz potem z tego zdumienia zrodziła się dzika, bezdenna nienawiść, głęboki impuls do oczyszczenia ziemi z tej zuchwałej potworności, która nie ma prawa rzucać wyzwania człowiekowi.
– No chodź – wycedził głucho przez zaciśnięte zęby, unosząc wyżej miecz.
Minotaur ryknął ochryple, opuścił łeb i ruszył do ataku.
Tezeusz stanął pewniej na ugiętych nogach, czując, jak ziemia drga od tętentu bestii. Ta zbliżała się coraz szybciej i w pędzie już rozkładała szponiaste łapy, ale w ostatniej chwili młodzieniec odskoczył w prawo. Gdy człowiek w płynnym ćwierćobrocie zszedł mu z drogi, potwór stracił równowagę i zachwiał się, pochylając w przód. Na to tylko czekał Ateńczyk. Wraził pochodnię w jedno ze ślepi, a kiedy wśród bolesnego wycia i smrodu spalonej sierści stwór wyprostował garbaty grzbiet, wojownik ciął go mieczem w żebra - i w tej samej sekundzie zorientował się, że popełnił błąd.
Powinien był wyprowadzić pchnięcie w miękki brzuch i tak zakończyć walkę. Zamiast tego - aby przemknąć poza zasięg pazurów i chronić cenną pochodnię - zaszedł bestię z boku, a siła jego ciosu nie wystarczyła do przebicia byczej skóry. Zaskakująco szybko i zwinnie, jak na tak - zdawałoby się - ociężałą postać, Minotaur obrócił się, jednocześnie łapiąc młodzieńca za lewe przedramię i miażdżąc je z nadludzką siłą. Ateńczyk ze zdławionym okrzykiem zaczął siec mieczem pazurzastą łapę, trzymającą go w żelaznym uścisku, ale nie zdołał się uwolnić. Pochodnia z sykiem upadła na ziemię, sypiąc iskrami, i zgasła w obłoku dymu.
Zapadła ciemność.
Potwór jakby nabrał nowej siły, choć broczył krwią z licznych ran, i gwałtownym targnięciem pociągnął ramię przeciwnika w dół, sięgając zarazem drugim szponem w stronę jego głowy. Wojownik zrozumiał, że wróg próbuje albo rozerwać go na sztuki, albo obalić na ziemię i przygnieść swoim ciężarem, postanowił więc poddać się jego natarciu. Padli razem na ziemię, jednako sapiąc jak zwierzęta, tłukąc się wzajem po omacku, kopiąc, szarpiąc i szamocząc się dziko.
Przeciwko rogom, pazurom, znacznie większej sile i masie Minotaura Tezeusz miał tylko mały miecz - i determinację. Na moment znieruchomiał. Kiedy bestia pochyliła się nisko nad jego twarzą, tak że czuł na policzkach jej gorący oddech i kapiącą ślinę, chlasnął klingą po skosie w górę i skulił się, oczekując ciosu w odwecie albo choćby donośnego ryku. Ale zamiast tego stwór wyprostował się gwałtownie, a z jego gardła wydobył się ohydny bulgot, gdy z rozpłatanego wola chlusnęła struga gęstej posoki.
Ateńczyk z trudem zepchnął z siebie wijące się w agonii cielsko i odczołgał się na bok, gdzie legł bezwładnie, ciężko dysząc, jakby sam konał. Leżał tak przez jakiś czas, słuchając odgłosów powolnej śmierci bestii. Wreszcie nastała cisza. Wyczerpany, obolały, pokryty skorupą zakrzepłej krwi - własnej i przeciwnika - dźwignął się z ziemi i na czworakach ruszył na poszukiwanie kłębka. Macał podłoże na oślep tak długo, że gdyby nie był śmiertelnie zmęczony, wpadłby w panikę albo roześmiał się z ironii losu, który każe mu zginąć nie pod ciosami bestii, ale z głodu. W końcu jednak jego dłoń natrafiła na nitkę. Opierając się o ścianę, podniósł na nogi i ruszył w mroku przed siebie w stronę wyjścia. Wlókł się powoli, kulejąc i odpoczywając co jakiś czas, skupiony tylko na nici zwijanej ponownie w kłębek. Szukaniem miecza nie zaprzątał sobie głowy - i tak wracał jako zwycięzca.

Komentarze
Prześlij komentarz